niedziela, 22 listopada 2009

wirus

Minęły 3 miesiące odkąd wróciłam z Afryki, z Zambii… Choć wspomnienia czasem tak żywe, wyraziste - jak czuje się zapach świeżego chleba przy śniadaniu - mam wrażenie, że jestem tu kupę czasu…To prawda: inny rytm, inne rozmowy, inne sprawy, radość z przyjaciół, z miejsc za którymi tęskniłam, o których marzyłam i Tęsknota… Tęsknota za Afryką po prostu, a najbardziej za jej mieszkańcami… Wprawdzie na badaniach nie byłam, ale boję się, że mam wirusa…, wirusa miłości do tej ziemi. Podobno kto raz ją pokochał, ten zawsze będzie chciał wrócić… Na pytanie kiedy tam wracam, zazwyczaj odpowiadam „nigdy”. Czas, który był nie wróci i nigdy nie będę w tym samym miejscu „po staremu”. Tak, pojawia się chęć spakowania plecaka, sprawdzenia promocji lotniczych…, ale chyba wiem, że to już nie moja droga…, Tu jest trudniej, bo tu czuję, że nie odnajduję się, ale czy chodzi o to aby było łatwiej? Zawsze wybierałam trudniejszą drogę…
Czasami wspomnienie Afryki zdaje się być nierzeczywiste, ale zawsze przeszywające. Dziękuję Ci Matko Ziemio za ten dar, za trud i wszystko co się z nim wiąże. Najbardziej dziękuję Ci za ludzi, za każdego kogo spotkałam i za to czego mnie nauczyli. Dziękuję za tych, którzy są teraz wokół mnie.

piątek, 21 sierpnia 2009

Pewna historia...

Pewnego razu były sobie dwie dziewczyny. Jedna miała charakterystyczny nos, drugą zaś w sposób szczególny odróżniały… stopy. Żyły w kraju „muzungu” (bialych) nie znając się wcale, miały swoje marzenia, swoje życie, przyjaźnie, imprezy, życie podobne do życia wielu innych „muzungu”.

Pewnego dnia rzekł do nich Bóg:
- „Chcę, żebyś pojechała do Zambii.”
- „Do Zambii? Przecież to będzie trudne. Co jeśli nie dam rady?” – odpowiedziała jedna z nich.
- „Niedowiarku! Ja jestem z Tobą.” – odpowiedzial jej Bóg.

Podobne, dylematy, obawy, oczekiwania… i to samo TAK odpowiedziano Bogu sprawiły, że drogi tych dziewczyn - z pozoru tak różne - zeszły się gdzieś na Czarnym Lądzie…
Przez rok czasu dwie muzungu poznawały Zambię: jej mieszkańców, jej życiodajność i jej żniwo, pracę w piekącym słońcu i kojący odpoczynek w cieniu drzewa. Poznawały też same siebie – swoje słabości, talenty i możliwości. Poznawały życie – życie które może być tak różne w zależności od tego w jakiej części świata się urodziłeś. Mimo, że obydwie rasy białej nieraz nie rozumiały nie tylko swoich czarnych przyjaciół, ale także siebie nawzajem. Niejednokrotnie były też dla siebie jedynym oparciem, prezentem czekającym na rozpakowanie. Najwięcej nauczyły się wlasnie przy sobie i przy tych najmlodszych: nauczyły się śmiać, bawić i być odpowiedzialne. Odkryły cząstkę raju wśród innych, poznały przedsmak piekła w sobie. Wbrew pozorom okazało się, że dużo je łączy. Najważniejsze było to, że szukały RAZEM, szukały drogi… do serca dziecka, do zrozumienia Zambijczyka, drogi przetrwania, drogi do siebie i przede wszystkim razem szukały Drogi Do Boga.

Na koniec rzekł Bóg: „Jesteś dzieckiem moim. Dla Ciebie przygotowałem ten dar, dar ten czeka też na wielu innych, którzy zechcą iść moją drogą.”







Najpiękniejszy dar jaki tu otrzymałam to UFNOŚĆ, ufność która od tej pory niech zostanie moim jedynym domem…

wtorek, 4 sierpnia 2009

Gdy każde spojrzenie boli... DRAMA – PO PROSTU DRAMA

Tak jest z chwilą odjazdu. Ostatni tydzień w Mansie, ostatni tydzień w oratorium, ostatnie chwile... Wiem, że teraz jest - powiedzmy - „czas żałoby”, że potrzeba czasu i wszystko wróci do normy, uspokoi się, ale już nigdy nie będzie takie samo... A emocje są emocjami.
Codziennie wstaję przytłoczona ciężarem swojego serca. Ale świadomość nieuchronnej utraty każe mi cieszyć się kolejnym dniem w Mansie, kolejnym dniem z dziećmi. Nie jest to jednak takie proste – trudniejsze niż myślałam. Godzina 14:00 – idziemy. Gdy zamyka się za nami brama z oddali słychać „Waisa” (idą) i zaraz widzę gromadkę
biegnących dzieci i wtedy zaczyna się...: każde spojrzenie, każdy uśmiech... boli. Czuję w swoich oczach i widzę w oczach dzieci tą iskrę pożegnania. Straszne są chwile świadomości UTRATY NA ZAWSZE, (zwłaszcza takiej utraty!!!). Już nie trzeba ich uspokajać, uciszać..., nasłuchują każdego słowa, przypatrują się każdemu ruchowi i ... szukają spojrzeń, których ja z jednej strony unikam, a z drugiej strony chłonę jak mogę... To jest prawdziwe „uświęcanie” - torturowanie samego siebie... Brzmi to dramatycznie, ale koniec to DRAMA, którą trzeba po prostu przeżyć. W niedzielę jedziemy do Lusaki i tam będziemy oczekiwać na wylot. Oratorium zostanie zamknięte, dopóki nie przyjadą dwie nowe duszyczki do biegania z dzieciakami, na co wszyscy czekają.
Ogarnęła mnie tu miłość, której się nie spodziewałam. Nie do mnie, nie do końca ode mnie, lecz jakby pomiędzy, jakby tu powstała, wyrosła, narodziła się i w TAKICH dramatycznych chwilach, ona jest po prostu ZADOWOLONA...?!
Nie można tak dramatyzować! Trzeba zrobić z niej coś dobrego! Tylko jak? Panie, pomóż.


Ostatnie chwile...

piątek, 24 lipca 2009

Pytania i... pytania, a gdzie szukać odpowiedzi?

Jak to jest, że jednego dnia układa się wszystko bez planowania, a drugiego przeradza się w jedną katastrofę? Gdzie jest granica schematu? Mądrość to chyba po części jej rozpoznanie... Zeszły piątek – czas spędzony w oratorium to jedne z najpiękniejszych chwil w moim życiu. Czas spędzony z dziećmi przestawił mój stan rezygnacji o 180 stopni. Beztroska zabawa, śmiech, bieganie i po prostu zwykła dziecięca RADOŚĆ – skarb nie do odebrania.
Ten piątek niestety był inny. Czy to z mojej winy, czy też czasem sytuacje po prostu zwyciężają twoje panowanie nad nimi...? Nie wiem. Czy nie powinno dziwić mnie to, że nie panuje nad 300 setnym tłumem, czy (jak mi się wydaje) już powinnam to umieć? Czy zawsze się nie poddawać, czy czasem po prostu trzeba sobie odpuścić? Kiedy są większe straty (zwłaszcza dla innych)?
Może są to te pytania, które stawia przed tobą życie, dorastanie, odpowiedzialność? A może powinnam już znać na nie odpowiedź? – Potrzebny olej do głowy – „Święty, nie rzepakowy”.

Dzisiaj przed nami kolejna podróż. Tym razem trochę niechciana, ale trzeba. Mam ciągle nadzieję, że to jak z imprezą na którą nie ma się ochoty, a potem okazuje się że jest Fajnie - Ceremonia Mutomboko w Kazembe - najpopularniejszy festiwal w Zambii: pokazanie się chiefa, tradycyjne tańce, prezydent, no i najważniejsze to zobaczyć jak bawią się ludzie - przegapić nie można, więc pora ruszyć w drogę. Może i tam będą jakieś odpowiedzi.

Czysta RADOŚĆ

Dziś miałam zaszczyt stać się uczestnikiem Czystej Radości. O gdyby tak było zawsze..., W takich momentach rozumiesz pojęcie Wieczności i jej pragniesz. Wszystko to za sprawą naszych młodszych przyjaciół w oratorium. Dzieciaki nie zdają sobie z tego sprawy, ale sprawiły, że przez wspólne 2 godziny odreagowałam (z nadwyżką!!!) napięcie z całego tygodnia, które głowiłam się jak odreaguje przez cały weekend! To się nazywa mistrzostwo. Czysta zabawa, łzy śmiechu, słońce i to RAZEM i to ŻYCIE CHWILĄ – to Czyste Szczęście. Kopanie piłki - nawet nożnej, ściganie się kto pierwszy złapie – niemal zapomniałam jak to jest... tańce w duuuuuuuuużym kółku, pociąg „Don Bosco”... To nasze oratorium w dniach w których króluje Radość. Dni jednak bywają różne... lub może tak naprawdę są różne dla różnych osób?

niedziela, 19 lipca 2009

Tanganyika Lake

Jezioro Tanganika to drugie co do wielkości jezioro na świecie. Otoczone przepięknymi górami, wyłożone kamienistym dnem, błękit wody i jej lśniąca powierzchnią jest jednym z tych miejsc, gdzie człowiek ma wrażenie, że znalazł się w namiastce raju. Tanganika znana jest przede wszystkim z rzadkich oraz nie znanych jeszcze gatunków ryb. Podobno znani amsterdamscy kolekcjonerzy podwodnego świata przybywają tu w poszukiwaniu nowych zdobyczy. W tym okresie nie jest to jednak łatwe. W Zambii panuje teraz pora zimna i wietrzna, co znaczy, że połowy nie są tak częste, a w związku z tym ceny są wygórowane.

W Mpulungu odwiedzamy pierwszy kościół na tej ziemi, wybudowany przez Ojców Białych, zburzony do połowy zachował się jako monument, historia chrześcijaństwa na tej ziemi. Jestesmy blisko granicy z Tanzanią, więc chrzecijaństwo w sposób naturalny laczy się tu z islamem. Kamienistymi drogami snują się dorosli i dzieci okryte w dlugie szaty lub burki - wędrują do szkoly muzulmanskiej.
Jezioro otacza nieskończoność tzw. „Lodgy” – czyli domków do wynajęcia. Budowane na styl afrykański, mają przyciągać turystów. Mpulungu znane jest również z tzw. fisher marketu, na którym codziennie od rana do wieczora odbywa się handel połowami wydobytymi z głębin wody. Można spotkać tu zarówno kapentę – jedną z najpopularniejszych ryb jeziora Tanganika stanowiącą główne pożywienie Zambijczyków, jak i ryby o nieznanym dotąd kształcie i smaku. Jak w całej Zambii, kobiety sprzedają również „donats”, „skunksy” i inne afrykańskie przysmaki tj, smażone bądź „grillowanie” korzenie kasawy, słodkie ziemniaki, czyli wszystko to, czego matką jest zambijska ziemia. Kilogram słodkich ziemniaków kosztuje tu 1200 kwacha (= niecała polska złotówka).
Oczywiście przymusem było zanurzenie się w lśniącej wodzie Tanganiki, a następnie wygrzewanie się w promieniach gorącego słońca. Myślę o Bogu, o tym co za mną i o tym co przede mną. Tu na zambijskiej ziemi odkryłam, że najważniejsze jest – zawsze poddawać się Jego woli, Jego uczynić szoferem swojego życia. Matka Afryka również mnie obdarowała swymi darami. I chociaż ziemia ta, to także ciernie i kłody dostrzegam jak zasiała we mnie ziarno, które dojrzewać będzie już na polskiej ziemi :).









Podróż nad Tanganikę

Nareszcie piątek. Tygodniowe zmęczenie tym razem szczególnie dało mi o sobie znać. Mimo, że cel wiadomy – północ Zambii, kierunek: Tanganyika Lake – to dziś ruszamy w nieznane; podróż to jeden wielki znak zapytania – zwlaszcza w Afryce.
Bus z Mansy do Luvingu (około 180 km od Mansy) odjeżdża o 14.00 – tak brzmi oficjalna wersja. Ani dystans, ani godzina w zambijskiej rzeczywistości nic jednak nie znaczą. Ktoś kiedyś trafnie powiedział, że pytanie o kilometry, czy też godzinę odjazdu autobusu w Afryce jest nie na miejscu, nie przyniesie oczekiwanej odpowiedzi. Oczywiście autobus odjedzie... - wtedy kiedy przyjdą ludzie, a 180 km można pokonywać przez cały Boży dzień. Nie inaczej też jest w naszym przypadku. Z Mansy ruszamy po godzienie 17.00, bo wtedy w końcu autobus się zapełnił. Dach - przeładowany bagażami, przesyłkami itp. - czuję niemalże na swojej głowie. Patrzę jak 20 letni busik ostatkiem sił posuwa się do przodu. Już mnie to nie dziwi, strach w oczach towarzyszący na początku doświadczeń afrykańskiej ziemi też rozmył gdzieś czas. Ledwo co wyjechaliśmy z Mansy a tu już pierwszy przystanek: trzeba dostukać, dokopać rozpadający się busik, aby jechał dalej, bo jeszcze może, jeszcze nie rozleciał się całkowicie. Podchodzi do nas wesoły pan z double punchem ( - tutejszy trunek jednorazowy) i mówi: „Nie dojedziecie dzisiaj do Luvingu, ale nie przejmujcie się ja będę was zabawiał.” Wiem, że mimo widocznej ilości promili alkoholu we krwi w słowach tych kryje się prawda, ale czekamy co będzie dalej. Co innego możemy zrobić?

Były jeszcze ze 3 takie przystanki. Dokopywanie, grzebanie i uparte dążenie naprzód tym razem nie pomogły. Samochodzik powiedział „nie” na dobre. Jest godzina 20:00. Słońce zaszło, robi się coraz zimniej. Przyjeżdża duży truck. „Wskakujcie, zabiorę was do Luvingu.” – mówi rozradowany kierowca trucka. My już zmarznięte nie wiemy czy mamy się cieszyć, czy płakać. Jazda w nocy na trucku – będzie baaardzo zimno, ale zrezygnować z podróży??? Nie!! To jednak nie takie proste. Ponieważ szofer trucka zgarnia pasażerów zepsutego busika - obydwaj kierowcy muszą się teraz dogadać co do pieniędzy. W „konwersacji” tej uczestniczy oczywiście cała pobliska wioska, krzycząc jednym głosem, aby szofer zepsutego busa oddał pieniądze szoferowi ciężarówki, który chce zabrać zrezygnowanych ludzi do Luvingu. Po krzykach, kłótniach i wszelkich zbiorowych negocjacjach w końcu ruszmy potężną ciężarówką. Niemogło się to skończyć inaczej. Sąd społeczny jest bardzo silny w Zambii. Ludzie nie daliby żyć takiemu oszustowi. Pan z double punchem zgodnie ze swoją obietnicą „zabawia nas” i stara się aby nam się nie nudziło w drodze. Co jakiś czas słyszę wołanie: „Europeans! How are you?” i mimo, że szczęka podgrywa mi zarówno z zimna jak i z wybojów na drodze odpowiadam oczywiście „Fine!”. „Hehehe, this is Zambia, this is Luapula province!” – słyszę dalej od rozradowanego (wstawionego) pana. Mimo tej całej tragicznej otoczki w podróży tej jest coś niezwykłego, niesamowitego. Spoglądam w górę – nad nami granat ciemnego nieba i nieskończoność gwiazd, dzielę z ludźmi ich los, ich sposób życia, sposób podróżowania. Mimo, że jest mi strasznie zimno, dziękuję Bogu za to, za chwilę też proszę o siły, aby jakoś to przeżyć. Zjawia się szofer: „You two, come inside, it is worm there.” Do Luvingu jechaliśmy 6 godzin. O 3:00 w nocy przyjęte przez salezjanów nie mogłyśmy nacieszyć się ciepłą herbatą. Niestety już za 3 godziny ruszamy dalej: tym razem ciepłym busem do Kasamy, dalej truckiem z 30 -oma innymi jak zwykle rozradowanymi pasażerami. Jedziemy na ziemi, na ziemniakach…, wiatr we włosach..., widok gór na północy, księżyc w pełni, wspomnienie o Polsce i radość z Afryki, która jest… Wieczoram jesteśmy w Mpulungu nad jeziorem Tanganika. Ogarnia mnie wymarzone ciepło. Jesteśmy w dolinie, tu zimno już nie doskwiera. Niczym pielgrzymi znalazłyśmy przyjazne schronienie

czwartek, 2 lipca 2009

"A walk to understand"

Uczę się rozumieć. Nie wiem, czy kiedyś naprawdę zdołam...; Może chodzi o to, aby ciągle się uczyć; rozumieć siebie, rozumieć to, co mnie otacza, to na co mam wpływ i to na co nie mam. Szukam siebie w gmachu napływających bodźców, tracę grunt, ale idę dalej. Wiem, że muszę i że tędy moja droga. Nie zawsze rozumiem, ale ufam – to moje zadanie.

W tym tygodniu, czułam i widziałam jak nieraz sypie mi się grunt pod nogami, nie czuję go, nie widzę swoich błędów, nie widzę też piękna, aż w końcu przepaść ciemności wciąga mnie po raz kolejny.

„Rób po prostu to, do czego zostałeś powołany, reszta wyjaśni się w swoim czasie.” Tyle, lub aż tyle słyszę w otchłani moich krzywych, zagmatwanych, nie poskładanych emocji.

Bywają dni, gdy nie ma już siły, aby przemyśleć miniony dzień, minione wydarzenia, zastanowić się co poprawić. Co mi zostaje? - „So I lay my hands and pray”. Również i tym razem, chyba gdzieś w głębi wiem, że będzie dobrze.

Dźwięki muzyki z „mojego” Zanzibaru przenoszą mnie we wspomnienia… Słyszę krzątanie się Joli – znowu pakowanie… (hehe). Czeka nas kolejna podróż… Tym razem nad Tanganikę, w poszukiwaniu nie odkrytych jeszcze gatunków ryb… :)

piątek, 19 czerwca 2009

"Od dzisiaj nie pijesz!"

Jak zwykle po oratorium czeka na nas grupka chłopaków z najstarszej grupy „BaBosco”. Czeka na co...? Na rozmowę? Wspólne żarty? Nowe słówka (polskie lub angielskie)? Może na prezenty? Tego się chyba już nie dowiem. Co dzień coś nowego i chociaż nie raz po całym dniu pęka mi głowa, a oni jeszcze chcą się „bawić” w: zabieranie piłki, naukę języków lub po prostu „sprawdzanie nas” – jednocześnie dają mi siły.
Idziemy na Sename – postanawiamy tym razem. Senama to pobliski market i tutejsza „ulica rozpusty” zarazem. Znaleźć tam można najpotrzebniejsze rzeczy spożywcze, kosmetyczne itp., a także rozrywkę (puby, kino domowe puszczane z płyt CD za 2000 kwacha, czyli ok 1,50 zł, używki itp.) My wybieramy się po... różaniec :) A właściwie po koraliki na różaniec, takie jak noszą tutejsze dziewczynki przy swoich doczepianych afrykańskich warkoczykach. To moje zamówienie u Saimona w zamian za bluzę, którą chcę mu podarować przed wyjazdem. Jest nas 6-óstka: Ja, Jola i 4 chłopaków z Bosco. Każdy z nich wybiera jeden kolor, który będzie jedną dziesiątką różańca (dzięki temu przy każdym kolorze będę pamiętała o każdym z nich z osobna). Po drodze setki różnorodnych pytań - jak to na dorastających chłopaków przystało. Między innymi: „Asia, do you drink beer?” – Hmmm, i co mam odpowiedzieć... Skłamać? Dzieciom nie kłamię, ale czy i w tym wypadku trzymać się obranej reguły? Tym bardziej, że tutaj picie piwa jest najczęściej równoznaczne ze złem. W drodze powrotnej słyszę, że kobiety w ogóle nie powinny pić piwa. „Bo gdy mężczyzna wróci do domu i będzie chciał zjeść obiad, obiadu nie będzie. Więc Asia od dzisiaj nie pijesz.” Przestrzega mój 14-letni przyjaciel. No tak, jeszcze kilka dni z tymi „mądralami” i wrócę nie tylko z różańcem, ale jako zupełny abstynent...? :)

piątek, 12 czerwca 2009

W pewien piątek...

Żegnam dzieci przy bramie... Widzę przed sobą dużą gromadę, w której moje spojrzenie przyciągają oczy Annie – często roześmiane, ale równie często „nadpoważne” dla 13-letniej dziewczynki. Dziś są jeszcze inne. Pytam ją: „Czy jesteś smutna?”
„Moja mama jest w szpitalu” – słyszę w odpowiedzi. Stoję..., stoję... i rozumiem. Opieram swoją rękę na jej ramieniu i obiecuję modlitwę. Widzę łzy w jej oczach. Tego samego dnia podchodzi Brian mówiąc, że zmarł mu wujek. W kulturze afrykańskiej wujek jest jak drugi ojciec (często też taki zwrot jest wobec niego stosowany). Również obiecuję modlitwę. Tylko tyle mogę zrobić. Po chwili zdaję sobie jednak sprawę, że aż tyle mogę zrobić. Najlepsze co mogę zrobić to znaleźć siłę poza sobą.

środa, 10 czerwca 2009

Weekend

Poumawialysmy się na spotkania zarówno w sobotę jak i w niedzielę, z czego każde spotkanie bądź zaplanowane przedsięwzięcie zupełnie zmieniło swoją postać. Sobota: 9:05 czekamy na naszego „małego przyjaciela” z oratorium, który ma nas zabrać do siebie. Znając podejście do czasu tutejszych ludzi, nie przyszło nam do głowy, aby być przed umówioną porą. A już na pewno nie godzinę wcześniej (co najwyżej później –hehe :) ) Po kilku dniach okazało się jednak, że nasz przyjaciel czekał na nas od godziny 8:00... No nic, widocznie nie przyszedł - zgodnie stwierdzamy z Jolą. Siedzimy pod starym przedszkolem. Patrzymy na Mansę. Krajobraz nieco pustynny, którego już nie dostrzegamy. Wokoło cisza, od czasu do czasu zjawiają się pojedyńcze osoby lub pod nogami przewinie się jakaś reklamówka, tudzież inny odpadek, dający znać, że gdzieś w pobliżu żyją ludzie. Tak wygląda Don Bosco w sobotę rano. Normalnie tu roi się od krzyku bądź śmiechu dzieci. Udajemy się na market. Po drodze odwiedzamy pana, któremu kilka miesięcy temu(!!!) obiecałyśmy „dyskusję o kwestiach krytycznych”. Obiecałyśmy... – czas przeszły, niedokonany (!!!) Stajemy się zbyt tutejsze? Ale trzymając się tutejszej logiki- ważne, że wogóle jesteśmy :)

Rozmawiam z kobietą. Opowiada o witchcraft. Mówi o bólu który jej doskwiera - co wyraźnie maluje się tez na jej twarzy – „pod wpływem czarów kogoś nieprzychylnego”. Widzę łzy w jej oczach. Wiem, że ma za sobą hisorię, którą nie każdy mógłby udźwignąć. Dalej opowiada jak - pod tym samym wpływem, co jej dolegliwości - w ramionach, z krwią wypływającą z jamy ustnej umarła jej córka..., potem umarł jej syn, została „tylko z jednym dzieckiem”... Prosi o pomoc. Jaką pomoc? Nie wiem. Czuję, że jedyne co mogę zrobić, to wysłuchać i „zobaczyć” jej ból.

Tego samego dnia, zostaję wyproszona z grupki pijących osób przez jedną z kobiet, prawdopodobnie za urazę, jakiej się dopuściłam wobec niej. Odmówiłam spróbowania napoju (prawdopodobnie alkoholowego), którym mnie częstowano. W tej kulturze nie ma udawanej skromności. Taka odmowa to policzek.

Niedzielne popołudnie. Tym razem to my spodziewamy się gościa. Jednak, nie. Niespodzianka. Goście zostają wyproszeni. To jest dom dla wolontariuszy. TYLKO - zostaje podkreślone. Ruchome zasady, których do końca nie rozumiemy... Wychodzimy więc z naszymi gośćmi... Słyszę w sobie dziecko, któremu nie wytłumaczono dlaczego, lecz narzucono. Co zrobi w takim wypadku dziecko? Oczywiście się zbuntuje. Dzieci są mądre. Dobrze, że w nas ciągle się odzywają...

piątek, 5 czerwca 2009

Co kryje się za teńczą?


Za mną kolejny tydzień... Jest coraz zimniej, a we mnie coraz więcej. Czuję się bogata. W doslownym sensie (nawet jak na wolontariusza) rzeczywiscie jestem.
W oratorium czuję się jak... w rodzinie, wśród ludzi wokoło jak... wśród przyjaciół, w przedszkolu jak... wśród swoich dzieci, a perspektywa końca coraz wyraźniej zarysowuje przede mną swoje kontury. Tym co wciąż mnie zadziwia najczęściej jest doświadczanie Boga. Każdy tydzień stawia przede mną nowe zadania, pytania, wątpliwości na które On pozwala mi szukać odpowiedzi i to, o czym tyle słyszałam... – nigdy nie zostaje z tym sama.
Odkrywam ile magii jest w zwyczajnym PROSZĘ. Dzień za dniem, minuta za minutą – słowo staje się rzeczywistością. Bóg to wyzwanie intelektualne -nigdy nie doścignięte.
Cieszę się na myśl o znajomych twarzach na podlaskiej ziemi..., już tęsknię za tutejszymi..., a z głębi wyczuwam to samo uczucie, co przed wyjazdem niemal 10 miesięcy temu - SPOKÓJ.

Wszystko, czego się uczę - uczę się od najlepszych

W przedszkolu


I nasze oratorium


niedziela, 31 maja 2009

Ah, cóż to był za dzień...

Wróciliśmy. Rozśpiewani i roześmiani, zapakowani na dwa samochody z nowym bagażem wiedzy i doświadczeń.
W sobotę już po 8 rano gromadka dzieci zastukała do naszych drzwi. Ubrani w odświętne stroje – nie do poznania! – z szerokim uśmiechem wymachiwali listami z podpisem rodziców wyrażającym zgodę na wycieczkę do Mansa Airport. Nie obyło się bez zamieszania. Część dzieci, która nie znalazła się na liście, również się zjawiła przygotowana do wyjazdu z nadzieją, że uda się ich jakoś przepchnąć. Niestety, pomimo naszych chęci zabrania wszystkich, nie możemy tego zrobić.
Wyruszamy. Chyba cała Mansa słyszy jak Junior Oratory jedzie trackiem na lotnisko. Tym razem zagrzewać dzieci do śpiewania nie trzeba. Droga krótka – zaledwie 10 minut, ale na twarzy czuję łzy. Nie wiem, czy to przebijające słońce, czy czyste szczęście...? Widzę roześmiane twarze z błyskiem w oczach, spoglądające w moją stronę. Gdy dojeżdżamy, po raz kolejny czuję „Boską pewność” i opiekę. Na pasie stoi samolot. Taki widok na mansowym lotnisku graniczy z cudem. Dzięki temu dzieciaki miały okazję zapoznać się nie tylko z punktem metorologicznym, czy officem patrolującym – rzadkie, ale jednak - przyloty i wyloty, lecz również z obsługą i działaniem samolotu. Były pytania, zadziwienia i oczywiście marzenia o zostaniu pilotem...
Po dawce nowej wiedzy, rozegranym meczu między chłopakami i „damskiej siatkówce” z dziewczynami, regenerowaliśmy wszyscy siły przy wspólnym posiłku w skład którego wchodziły: maheu (rodzaj napoju energetycznego przypominający w smaku płynną kaszę manną), bułka i herbatniki. Po raz pierwszy udało się zjeść razem w spokoju, bez przepychanek i dzikiego szału i jaki zazwyczaj towarzyszy w oratorium przy jakimkolwiek rozdawaniu (zwłaszcza) jedzenia. Na koniec przy naszym deserze (czyli przy popcornie) słuchaliśmy historyjek w wykonaniu dzieci.
Wspólna modlitwa, podziękowanie panom i paniom z lotniska i znowu wskakujemy tym razem na dwa mniejsze, czterokołowe pojazdy. Jeszcze bardziej ściśnięci – niestety track nie mógł po nas przyjechać– z tą samą lub większą radością wracamy do naszego Don Bosco. Na miejscu „tukamonana mailo” (do zobaczenia jutro) i wyrazy podziękowania od dzieci (po raz pierwszy wypowiadziane przez nie z samych siebie) utwierdziły w wartości i sensie podobnych wojaży... Zrobiły tylko jedną „szkodę” – rozbudziły chęci na jeszcze. Oj, siostry będą mieć teraz nas i nasze pomysły na głowie...

piątek, 29 maja 2009

WIELKI DZIEŃ

Zbliża się wielki dzień. Nastanie jutro… Ja, Jola, nasi liderzy z oratorium i około 50 dzieciaków jedziemy na wycieczkę. Nasza pierwsza wycieczka oratoryjna. Wprawdzie nie daleko, bo 10 minut drogi na pobliskie lotnisko ale ile radości… Dzieci po kilka razy przychodzą pytać się o której godzinie jedziemy. Większość z nich nie wie, co, gdzie i jak będzie się działo, ale ogólne podekscytowanie da się wyczuć od poniedziałku (czyli od dnia w którym się o tym dowiedzieli). Niestety nie u wszystkich. Z około 150 młodych oratorian musieliśmy wybrać zaledwie 50, które jutro o 9 rano załadują się na Tracka. Kolejne trudne zadanie w którym kryterium staje się częstotliwość uczęszczania i oddanie dla naszego oratorium. Wiekszość z nich nigdy nie była na lotnisku, część z nich marzy o zostaniu pilotem…, wspólne śniadanie - lub śniadanie w ogóle – na pewno sprawiają, że zasypiają dziś podekscytowani – tak jak my, chociaż w głowie też pełno obaw: czy zrobiłam wszystko, aby miały jutro dobry czas? I dużo wątpliwości ponad miarę - Jak zwykle oddaje to Bogu – On zawsze wie najlepiej, co zrobić z tym dalej… Jak ja radziłam sobie wcześniej bez takiego poczucia bezpieczeństwa?

JESTEM BRĄZOWA

Dzisiejszy quiz w oratorium przyniósł nową wiedzę nie tylko dzieciom, ale także mi o sobie samej. Jedno z punktów z cyklu „głupie pytania” brzmiało: Jaki kolor skóry mają Jola i Asia? Znając dzieci oraz zambijski sposób myślenia wiedziałam, że spodziewać się mogę wszystkiego. Wszyscy zgodnie odpowiedzieli: brązowy!!. A ja myślałam, że jestem „muzungu” (biała)!

piątek, 8 maja 2009

STONE TOWN - ZANZIBAR

Tym razem jestem w bardzo wysokim pomieszczeniu w jednej z kamienic Stone Town lub Zanzibar City. Lozka w tym pomieszczeniu sa wysokie z narzucona na gorze moskitiera, ktorej szarosc i zolc sprawiaja, ze rezygnuje z jej nocnej ochrony.
Prawdopodobnie najtanszy hotel w miescie, wiec nie mozna zbyt wiele wymagac... Mimo to podoba mi sie. Jest w nim cos ze sredniowiecznych komnat, co nieslychanie pobudza wyobraznie. Dochodza do mnie wieczorne spiewy z meczetu. Stone Town - to przede wszystkim miasto muzulmanskie i glowny port na Zanzibarze. Tak jak Dar es Salaam, pociagal mnie zmyslami, tak Stone Town pochlania zupelnie moja roztanczona wyobraznie. Nieskończenie wiele wąskich uliczek, w których łatwo i przyjemnie jest się zgubić, ukryte male sklepiki, przyciagajace arabskie zapachy, wysokie kamienice, przewaga motocykli i port z ciagle naplywajacycmi statkami pelnymi tanzanczykow badz turystow. Gościnność ludzi jak tutaj jest naprawdę rzadko spotykana - mieszkańcy żyją głównie z turystyki. Wyspa ta, robi trochę wrażenie, jeszcze innego świata w Afryce, gdzie biały i czarny spotykaja się na troche innej - lepszej planecie.
Zanzibar ma swoja autonomie, jego nazwa zas z jezyka arabskiego oznacza –wyspa czarnych. Przy porcie i przy Oceanie jest tzw food market, gdzie od godziny 18 do późnego wieczora sprzedawcy rozstawiają swoje przysmaki kulinarne. Kraby, ośmiornice, chipaty, homary i wszelkie inne owoce morza jak i tutejsze owoce przyrządzone na różny sposób, pączki, banany smażone i gotowane królują w menu. Kwintesencją jest też tanzańska herbata – masala tea – pyszna: liście herbaty zaparzone z domieszką indyjskiej przyprawy (masali) z mlekiem.

Na Zanzibar z Dar es Salaam plynie sie okolo 3 godziny. W tym czasoe myslami probowalam przeniesc sie 200 lat wczesniej, kiedy tym samym szlakiem przewozeni byli niewolnicy. Wowczas jedna z wysp skad wyplywala najwieksza ich ilosc, dzis najabrdziej przyjazne miejsce jakie spotkalam, zacheca swoja goscinnoscia i zapachem szafronu, cynamonu, czy kardamonu.. Miejsce to urzeklo mnie od pierwszego dnia - a przygoda w nim dopiero sie zaczela...

piątek, 17 kwietnia 2009

W Tanzanskiej wsi

Swiatlo swiec delikatnie rozjasnia ciemne i duze pomieszczenie w ktorym sie znajduje. Duzo w nim sloni - krzeselka stoliki i szafki podtrzymywane sa na ich drewnianych grzbietach. Na zewnatrz pelno jaskrawej zieleni, wysoka trawa i bujna roslinnosc - To tanzanska wies. Nie da sie ukryc, ze rozni sie ona od zambijskiej. Przede wszystkim kroluje tu jezyk suahili. Przestrzen - doslownie - zakrywaja liscie zielonych, roznego rodzaju drzew. Domy zdaja sie byc o nieco lepszym standardzie, a ludzie..., jakby ich troche mniej... lub moze skryli sie za "morzem zieleni". Jestesmy ok 40 km od Dar-es Salaam.

Pierwszy raz kosztuje mleczka kokosowego i podpatruje jak gotuje sie w nim ryz i liscie kasawy - dobrze mi znane, lecz dotychczas bez kokosowego posmaku, ktory nadaje im przezroczysty plyn z kokosa.
Aby dostac sie na tutejszy market dolaczamy sie do jednego z motocyklistow - tutejszych przewoznikow, co kosztuje 1000 szylingow (ok 2.5 zl). Nastepnie bierzemy autobus (minibus), czyli tzw "dala-dala", aby poznac Dar-es Salaam - To miasto portowe, ktorego brzegi okrywa Ocean Indyjski. Jest tu ogromny fish market - jeden z podstawowych zrodel utrzymania wielu ludzi. Spotkac mozna zarowno wysokie, oszklone na wzor wspolczesny budynki, jak i miejsca stare, brudne, jakby dawno zapomniane. Na ulicy panie i panowie w jeansach, badz ubraniach z europejskich magazynow mody lub okryte kolorowymi chustami, nieraz zupelnie calosciowo z ledwie widoczna odslona na oczy - muzulmanki, kobiety w tradycyjnej citendze, mezszczyzni w dlugich szatach i arabskich czapeczkach na glowie. Koegzystencja islamu, chrzescijanstwa czy tez hinduizmu jest wpisana w to miasto. Pelno tu straganow na ktorych leza swieze, poroskladane owoce kuszac przechodni swoja barwa i soczystym zapachem. Oprocz tego pelno rozmaitosci, ktorych nazw i skladnikow jeszcze nie poznalam, kolorowych materialow i masajskiej bizuterii. Miasto to zdaje sie przyciagac przede wszystkim zmysly. Zaprasza, aby sie w nim zanurzyc.
Znudzeni nieco atmosfera tanzanijskiej wsi, postanawiamy z tego zaproszenia skorzystac.

W Parku Narodowym...

Przychodzi po nas szczupla, biala kobieta w towarzystwie niemalze 2 metrowego rownie szczuplego rastamanina. W swoim zielonym mundurze i ciezkich butach przypomina komandosa - "To bedzie wasz przewodnik" - slyszymy. Jedziemy jeepem w kierunku Victoria Falls. Na miejscu spotykamy Alfreda uzbrojonego w bron palna - nasza obstawe przed dzika zwierzyna. Po godzinie tropienia sladow zebry, ogladania pozostalosci po nocnych przechadzkach hipopotama trafiamy w tereny na ktorych z oddali dostrzegamy duzego rozmiaru dzikie zwierzeta. Podchodzimy blizej, to Whitebeast. Niedaleko od nich zza zieleni wynurza sie Buffalo. Zblizamy sie na odleglosc z ktorej ja nie czuje sie juz bezpiecznie, a w wyobrazni widze naglowki gazet pt: "Turysci zaatakowani przez Buffallo". Zadowolony przewodnik karze nam usiasc i spokojnie obserwowac zwierzyne. Byk ten ma rogi tak ciezkie, ktore przygniataja mu glowe, ze z powodu ich ciezaru nie jest w stanie widziec z odleglosci. Pozycja siedzaca jest zatem zdecydowanie bezpieczniejsza. Po zderzeniu twarza w twarz z "jednym z najbardziej nieprzewidywalnych zwierzat" idziemy ogladac stado Wheetbeest. Wraz z zachodem slonca przyjezdza po nas jeep. Po drodze napotykajac jeszcze stado malp, zalujemy troche, ze nie udalo nam sie "wytropic" zyrafy czy zebry, ale podziwiajac zachodzace slonce wsrod piekna przyrody w ktorej dzika zwierzyna szykuje sie do snu zadowoleni wracamy do hotelu. Myslami jestem przy dzieciach z Mansy... Jest to pora w ktorej zazwyczaj wracaja z oratorium do swoich domow. Co robia teraz? O czym mysla?

środa, 8 kwietnia 2009

07.04.2009 Wodospad Wiktorii i rodzina babunow

Po raz pierwszy w Zambii wstaje przed godzina 9. Dzis jedziemy zobaczyc jeden z cudow swiata, odkryty przez Livingstona - Wodospad Wiktorii - tym razem po stronie zambijskiej . Cena wejscia dla rezydentow (czyli dla mnie i dla Joli ) nieporownywalna do turystycznej (niecaly dolar w stosunku do 10-eciu dolarow). Pierwsza niespodzianka: stoimy w piatke w kolejce do wejscia - 4 bialych i 1 czarny - Pani za lada, niepewna tego co widzi , nie moze uwierzyc, ze nasz 5-aty kompan to czysty zambijczyk . Widocznie tacy klienci jej sie nie zdarzaja.

W Zambii zbliza sie koniec pory deszczowej. Woda z wodospadu unosi sie w powietrzu tworzac wodne chmury, widoczne z ulicy naszego hotelu - odleglosci okolo 7 km . W parku, w ktorym mozna ogladac wodospad chmury te nieraz przyslaniaja widok poteznego strumienia wody pedzacego w dol oraz piekna natury wokolo . Woda unoszaca sie z wodospadu nie zostawia na nas suchej nitki. Cieple slonce przedzierajace sie przez zielen dzikiej przyrody wynagradza jednak skutki jej wszechobecnosci.

Piszac to , slysze rozmowe dwojga ludzi :
"Co jest typowym pozywieniem w Zambii?" - pyta chlopak.
"Inshima" - odpowiada dziewczyna
"Jak to smakuje?"
"Jak nic, to tylko maka, nie ma zadnego smaku . Wole nie jesc nic, niz to."
Mysle sobie , ze tak negowana przez dziewczyne inshima jest podstawowym pozywieniem wiekszosci ludzi w naszej Mansie. Przypominaja mi sie slowa pewnej kobiety: "My musimy jesc inshime. To nam daje sile i wypelnia zoladek."
Wracajac do m iejsca gdzie przypadkiem znalazl sie niegdys Livingstone. Tuz przed zakonczeniem naszej wycieczki po krainie wodospadu Wiktorii, znajdujemy zejscie do goracego zrodelka , do ktorego splywa woda z wodospadu . Postanawiamy nim podazac . Z dolu dobiegaja krzyki. To babuny strasza swoja obecnoscia turystow. Te stworzenia zwrocily moja szczegolna uwage. Postanowilam zrezygnowac ze zrodelka do ktorego zmierzamy na rzecz obserwacji ich zycia. Zostalam, wiec sama w ogromnej rodzinie babunow. Nieco niepewnie znalazlam sobie miejsce na pniu jednego z drzew i przygladalam sie jak rodzice czyszcza sobie nawzajem futra, dzieci bawia sie gryzac iciagajac za swoje ogony - Wyglada to, jakby bawily sie w jakis pociag. Szczegolna moja uwage zwrocil najmlodszy, ktory zgodnie ze swoja metryka byl najbardziej ciekawski i coraz to przerywal swoja zabawe przygladajac sie muzungu z aparatem. W pewnym momencie jeden ze starszych osobnikow stanal zupelnie przy mnie , az poczulam jego dotyk na swojej prawej rece. Na moment znieruchomialam, po czym widzac jak skrobie pazurami po moim aparacie, szybko zdalam sobie sprawe, ze zazyczyl sobie go dostac. O nie, tobie sie on nie przyda - pomyslalam i dalam mu do zrozumienia, ze nie oddam go tak latwo. O dziwo przystal na to i szanujac moja decyzje po prostu odszedl . Uff - odetchnelam .
Jutro czeka nas dzika natura w parku narodowym. Moze uda sie wytropic jakas zebre , zyrafe ...

Przyjazd do Livingstone

Po dlugiej podrozy do Livingstone udajemy sie prosto do hotelu. Znow jestem w "wielkim swiecie". Naokolo sami biali i wciaz ten amerykanski lub brytyjski akcent. W recepcji sa 2 panie: biala i czarna -dla rownowagi . Slucham jak czarna pani w 3 minuty przedstawia nam wszystkie "atrakcje" hotelu. Czuje sie jak w filmie, w ktorym nie potrafie odnalezc swojej roli. Po prawej stronie basen. Coraz to ktos sie w nim zanurza, aby po chwili ochlody wrocic na lezak do przerwanej ksiazki. Ludzie nosza przewodniki tyou: "You can't get lost in Cape Town", relaksuja sie przy stolikach , a ja czuje , ze nie pasuje wiecej do tego swiata. Z druiej strony tak dobrze go znam, znalam... Czuje sie obco wsrod swoich. Radosc sprawiaj mi ludzie napotkani na ulicy, z ktorymi moge zamienic kilka slow w Bemba. Wraca namiastka Mansy. Tu dla nich jestem kims innym - turystom jakich wielu, ktory przyjechal zaliczyc jeden z afrykanskich krajow, wlozyc zdjecie do albumu i pokazac pamiatki znajomym. Pamiatki, ktore to nieraz ich jesc lub niejesc . Bemba sprawia, ze bariera turysta-sprzedawca znika . Staje sie znowu ich przyjacielem. W radiu slychac muzyke, ktora znam z europejskich list przebojow. Odzywa sie zycie, ktore stoi za mna . Przychodzi mysl: czy potrafie - niczym jedna ukladanke - zlaczyc moje dwa swiaty , czy one moga stanowic calosc???

W sklepie z pamiatkami oburzaja mnie obrazki na ktorych biali relaksuja sie przy drinkah nad woda, w oddali zas dostrzec mozna czarnych ubranych w jednolite mundurki - to ich kelnerzy, usilujacy dogodzic spragnionym klientom. Jestesmy w piatke . Zastanawiam sie jak czuje sie nasz czarny przyjaciel, ktory podrozuje z nami i widzi zycie nasze, zycie bialych inne niz w Don Bosco, pamiatki warte nieraz ich calodniowej pracy, niekiedy i miesiaca...Czuje sie jak w kolorowej puszce z lat Andy'ego Worhola. Jak ja poskladam te wszystkie puzzle?

sobota, 4 kwietnia 2009

Przed podróżą

Dzisiaj na poczcie przykleiłam znaczek u dołu koperty śmiejąc się, że jestem już na Zanzibarze… 4-ty kwietnia, dochodzi północ. Przede mną wciąż pakowanie…Zostawiam to miejsce, zostawiam Mansę na prawie miesiąc… Najbardziej boli to, że zostawiam dzieci… Przede mną podróż z której powinnam się cieszyć. Cieszę się, ale czemu to kosztuje? Livingstone, Dar-es Salam, przygoda… Fajna rzecz, ale już nie najważniejsza. Zła jestem na siebie, że z niej nie rezygnuję. Z drugiej strony, czuję, że kolejnym moim krokiem jest wyjazd.

… Szczytem egoizmu jest myśleć czego się nie umie, w czym nie jest się doskonałym… Dla dzieciaków ważne jest po prostu to, gdy ktoś z nimi NAPRAWDĘ jest. Nic takiego? Chyba znaczy więcej niż sobie wyobrażamy, a nieraz trudniejsze jest niż charyzma, umiejętność śpiewania, zdolności artystyczne…,

Patrzę na krzyż…, zapowiedź wiosny…. Nie wszystko rozumiem, ale widzę siłę modlitwy. Przychodzi spokój i świadomość drogi, drogi, która czeka przede mną. Nie wiem po co, ale ktoś ją nam przygotował. Wejdę na nią z wiarą. Za miesiąc czekać będzie mój mansowy dom, chłodniejsze dni i pora sucha, dzieciaki w przedszkolu, dzieci z oratorium, paczka materiałów z angielskiego do wykorzystania od pewnej Kasi..., cieszę się na myśl, że znowu będziemy razem. Mam też cichą nadzieję, że z mniejszą dawką egoizmu.

środa, 25 marca 2009

Nasze oratorium "pod drzewami" i sztuka pod drzewami





7 kontynentow

“We have 7 continents!” - niemal cala „klasa” odpowiedziala dzis chorem. Jeszcze tydzien temu pokazujac im mape swiata, gdzie niegdzie dalo sie slyszec, ze jest to mapa Zambii, dzis z duma sluchalam jak chorem podaja prawidlowe nazwy siedmiu ladow otoczonych wielkimi wodami. Lekcja angielskiego w oratorium zamienila sie w lekcje geografii, ale 11 lat jest to chyba odpowiedni wiek, aby dowiedziec sie, ze nie jestesmy sami na swiecie :) Nie moglam wyjsc z podziwu i radosci, kiedy na zadana prace domowe - nauczyc sie wierszyka po angielsku - odpowiedzieli gromkimi brawami i nie mala euforia. Cos niesamowitego - radosc z wymagan! Nie wiem, czy taka znajde gdzies jeszcze? Najpiekniejsze jest towarzyszyc w zrozumieniu, poszerzaniu wiedzy, isc malymi krokami i odnajdywac w tym najwieksze szczescie... Jestem szczesliwa, idac powoli :)

sobota, 14 marca 2009

Nauczycielka od muzyki

To straszne! Musze sie podzielic pewna nowina, niemal skandalem. Otoz prawie codziennie odgrywam role, ktora wczesniej nigdy by mi przez mysl nie przeszla. W przedszkolu – aby sie czegos uczyc trzeba - SPIEWAC! W oratorium dobry glos... i MUZYKALNOSC tez sa wskazane... A mi do tego bardzo daleko! Muzyka – jedna z moich szczerych przyjaciolek – w relacji ze mna to ona mowi, ja sluham.

Oprocz spiewania, nieraz po prostu nie idzie mi klaskanie do rytmu. Musze podpatrywac w tym dzieci, co dostarcza im dodatkowej rozrywki. Rozumiem uczyc angielskiego, science, higieny, art, nawet religii…, ale zeby spiewac! Najprostsze rzeczy bywaja najtrudniejsze. Dzis podjelam sie nauczenia dzieci w oratorium piosenki: „Tys jak skala, tys jak wzgorze...” Jako tako z moja pomoca opanowaly dwie pierwsze zwrotki, ale przy tym wszystkim moj glos niczym niedawno odkryta szafa u babci nieraz zapiszczal z wrazenia, ze ktos odwazyl sie go uzyc w taki sposob. Czasami sobie mysle, ze nic mnie juz w Polsce nie zdziwi. Tu mam okazje wykazac sie swoimi nieumiejetnosciami za wszystkie czasy. Ah, ale czyj to byl pomysl???

Byla pewna niedziela


Wczesne popoludnie: wokolo cisza i pustka. Pojedyncze osoby pojawiaja sie w slonecznym, pomaranczowo - zielonym krajobrazie. Zbyt szybkie i zdecydowane ruchy w zestawieniu z panujaca cisza i goracem, zdecydowanie kontrastowalyby z ogarnaijacym widnokregiem. W Afryce to krajobraz ogarnia ciebie, a nie ty jego. Niebo swoja wielkoscia przywoluje pojecie nieskonczonosci. Barwami i dynamicznoscia zas, opowiada o sile, zmiennosci, niezdecydowaniu i pieknie przyrody. Idziemy z Jola w odwiedziny do naszych sasiadow. Tak blisko, a tyle zdarzen po drodze... Kobieta robi pranie – pogoda zdecydowanie temu sprzyja, – rozesmiana uczy nas Cibemba i rozmawia z nami... o Polsce, o swoich marzeniach, porzuconej szkole, o tym, ze zabraklo jej dzisiaj pieniedzy, aby kupic ryby na markecie... Jej corka zbiera i wraz z nami przygotowuje liscie dyni do ugotowania. Zielone i cierpkie w dotyku - taki smak zachowuja po przygotowaniu.

Nagle spada deszcz. W przeciagu 3 minut aura zmienia zupelnie scenerie. Nasze gotowanie przenosimy do srodka cegielnego domku. W srodku ogarnia mnie ciemnosc. Przez chwile zastanawiam sie, czy Ci ludzie na pewno tu mieszkaja. Wnosza taborety i na betonowej podlodze rozstawiaja swoja zastawe: garnek i porcja lisci na gazecie. Zastanawiajaca mnie dotychczas - tuz za mna - zaslona odkrywa swoja tajemnice. Za nia kryje sie kanapa, stolik i dwa fotele. „Jestem twoja Bamajo” – slysze od kobiety. „Kazda starsza od ciebie kobieta, bedzie dla ciebie jak matka. Dlatego twoja mama jest moja siostra. Tak jest w naszej kulturze.” Rozgladam sie: mimo popoludniowej pory w izdebce jest ciemno. Oprocz otwartych drzwi, nie dochodzi tu zadne inne swiatlo - skromnie, troche nieswojo, jakos dobrze zarazem. Zostawiamy kilka ciuchow przybylych w spoznionej kilka miesiecy paczce do Marka. Rozbiegane oczy mieszkancow natychmiast ogarniaja wzrokiem cala zawartosc reklamowki: Co przynioslysmy? Co dostana? Co, komu i ile sie trafi?
Do naszej „Bamajo” przychodza dwie kuzynki. Kobiety wszedzie musza sie nagadac, wiec my z Jola, Lamkiem i Brightem (jej synem) idziemy na market, aby dolozyc cos do przygotowywanego posilku, ktory „koniecznie musimy sprobowac”. Kupujemy male, suszone rybki. Obydwie mamy te same dylematy. Na ile wspolne jedzenie jest dla nas bezpieczne, ale serce przejmuje gore i wymarzony moment kobiety, kiedy widzi, ze jem „inshime” – jej tradycyjne i podstawowe pozywienie sprawia nie tylko jej, ale i mi przyjemnosc. Rece myjemy w malej misce z woda, zarowno przed jak i po jedzeniu. Inshima to ten rodzaj pozywienia - zjadany oczywiscie rekoma - ktory pozostawia klejace sie palce. Ugotowana kasawe nakladamy z jednej miski, wzbogacajac ja usmazonymi rybkami z cierpkimi liscmi dyni.
Tutaj ludzie nie pozwola nam (paradoksalnie) chodzic glodne. Spacer miedzy 13, a 15 niemal gwarantuje, ze czyjes wesole nawolywanie, zaprowadzi cie nad wspolna miske „inshimy”. Przypomina mi sie jak wiele razy ja – proszona o cos - musze powiedziec nie. Dzielenie sie nie przychodzi mi tak latwo? Zegarek, ktory mam na reku chcialaby nie jedna osoba. Chleb, ktory niose w torbie rowniez. Brakuje mi wiary, aby go rozmnozyc? Kupujac raz, ucze biernosci? Czy jest to droga sluszna? Najwiekszy dylemat, po 6 miesiacach zostaje nadal bez odpowiedzi...

...

Spokoj, pokora i humor – to moja - niedawno odkryta - triada, ktorej ucze sie od ponad 6-ciu miesiecy. Czuje, ze nie przestane. Spojrzenie z daleka przybliza to, co zaprzatalo dotychczas glowe, a w rezultacie okazuje sie bez znaczenia - wykreowanym, sztucznym zmartwieniem, ktory w jakis sposob jest jednak istotny w miejscu z ktorego pochodzimy. Spojrzenie z daleka przybliza to, co jest drogie. Spojrzenie z daleka przybliza to, co jest kruche, przestraszone i zagrzebane w srodku. Codziennie setka usmiechow otwiera nowa droge, ktora mozesz zaczac nawet wowczas, gdy nie wierzysz, ze masz sily, aby nia isc. Spojrzenie z daleka, pokazuje, ze jestes czastka wielkiego swiata, drobna, a istotna zarazem.

niedziela, 22 lutego 2009

Przyroda i klimat w Zambii


Słońce wstaje tu około godziny 5:30, a zachodzi około 18:30. Myślałam, że zegar naturalny w Afryce będzie u mnie działał ze zwiększoną siłą, ale jest nieco na odwrót. Zasypiam w mig jak niemowlę, ale snu potrzebuję więcej i bez nastawionego budzika mogę nie obudzić się na poranną mszę. Przyroda tu jest bardzo dynamiczna – co oznacza, że wszelkie zmiany następują w mgnieniu oka, dając poczucie jej królowania nad człowiekiem. U nas jest chyba na odwrót? Nagle staje się zupełnie ciemno, nagle zaczyna lać jak z cebra, równie nagle przestaje. Niebo jest w nieustannym ruchu, chmury wciąż płyną i zmieniają się jak w kalejdoskopie. Skoro o przemianach mowa: typowym zwierzęciem (oprócz jaszczurki), które można spotkać jest kameleon.
Tutejsi ludzie boją się tego stworzenia. Z powodu swojej zmiennej postaci jawi im się jako coś będącego w posiadaniu złych mocy. Dla nas natomiast jest on fascynującym zjawiskiem i często nasi przyjaciele nie mogą się nadziwić patrząc jak łatwo przychodzi nam wziąć to stworzenie do ręki, czy dotknąć jego stwardniałego naskórka. Jaszczurki są niesamowite: różnej wielkości w tych warunkach sprawiają wrażenie bardzo przyjaznych zwierząt, poza tym jedzą komary, więc zdecydowanie do takich należą. Pająków jakie sobie wyobrażałam tuż przed wyjazdem jeszcze nie widziałam i podobnie jak jaszczurka pająk w Afryce to przyjaciel człowieka.
Jeśli chodzi o środowisko naturalne dominuje sawanna. Drzewa to: palmy, drzewa bananowe, dżakaranda, mango. Tutaj mówi się, że mango nie należy do nikogo i do wszystkich zarazem. Dzieci często, aby zaspokoić puste brzuszki, jedzą je jeszcze twarde i zupełnie niedojrzałe. Gdy już dojrzeje ma soczysty smak i zostawia po sobie dziwne nitki na zębach. Owoc ten często dostajemy od dzieci – piękne jest w tym to, że dają po prostu to, co mają. Klimat jaki tu panuje jest jednym z lepszych w Afryce. Pora deszczowa trwa od października do kwietnia (najgorętszy ,miesiąc to październik). Wówczas temperatury są najwyższe i jest to pora „wyjścia komarów na światło dzienne”. Pora sucha rozpoczyna się w maju i kończy wraz z nadejściem pierwszego deszczu. Niektórzy Zambijczycy mówią, iż następuje to 24 października – Święto Niepodległości. Najzimniejsze miesiące to czerwiec i lipiec – jeszcze ich nie doczekałam, ale podobno wyczuwalne są przyziemne przymrozki

Zambia ma bardzo dużo parków narodowych w których oglądać można dzikie zwierzęta i tutejszą przyrodę. Największą atrakcją przyrodniczą, a zarazem turystyczną jest Wodospad Wiktorii nazwany tak przez jego odkrywcę Livingstona. Ten brytyjski misjonarz poszukiwał źródeł Nilu. Zepsuty kompas sprawił, że trafił na tereny dzisiejszej Zambii – wówczas Rodezja Północna – należąca do kolonii brytyjskiej – i w ten sposób odkrył jeden z cudów natury: Wodospad Wiktorii. Znajduje się on na granicy dzisiejszej Zambii i Zimbabwe. Obecnie pora deszczowa zbliża się ku końcowi, a my szykujemy się na nieco chłodniejsze powietrze. Musimy zaopatrzyć się w dodatkowe sweterki takie jak noszą dzieci jako część swojej garderoby do szkoły (mundurku) :)

sobota, 21 lutego 2009

„Jesteś gruba, a ja nie mam butów”

Sobota - kolejna wycieczka do miasta z chłopakami z oratorium. Jeden z nich - George pochodzi z dobrze usytuowanej (jak na te warunki) rodziny. Lamek zaś, wychowuje się w jej przeciwieństwie… Obydwóch jednak coś łączy. Są… jakby z innego świata, odznaczają się spokojem i jakąś osobliwą niezwykłością.
W drodze na market spotykamy Lucky. „Ładne masz buty” - mówię. „Normalnie” uznaje się to za komplement, ale u nas nie jest „normalnie” :) „Ja nie mam butów.” – słyszę w odpowiedzi. A wszystko to dlatego, że w jej oczach moja uwaga dyskwalifikuje ją z listy osób którym rzekomo wręcze nowe lub moje rzeczy :)Generalnie z komplementami należy uważać, gdyż taka pochwala oznacza mniej więcej: "chcę to dostać". Tyle razy zdarzylo się, że o to pan zdejmuje czapkę z glowy, aby wręczyć ją mi tylko dlatego że uznalam ją za ladną. Nawet spodnie które zakladam jedynie do biegania z dziećmi mogą być fajne. Bo kto wie, może się uda i je zdejmę, aby wreczyć amantowi. Za chwilę Lucky wesoło stwierdza, że jesteśmy za grube. Już mnie to nie dziwi i nie wzrusza. Skoro kobieta ważąca ponad 100 kg potrafi powiedzieć, że jestem za gruba, ona zas nie… W tym wypadku czytaj: „Na pewno jesz tyle dobrych rzeczy, chce cos dostac.” Kochana, dziwna rzeczywistość…

Godzinę drogi od domu, dopada nas deszcz. Po raz pierwszy tutaj jest mi tak zimno. Patrzę na chłopaków - Z zadowoleniem piją colę i jedzą pączki, które im kupiłyśmy. Na szczęście jesteśmy „w rodzinie” i na markecie odwiedzamy ojca Georga, który oferuje nam transport do domu. W samochodzie… muzyka, miękkie siedzenia, za oknem deszcz. Patrzę na Lamka. Ciekawe o czym mysli? Uczę go jak zapinać pasy i zastanawiam się czy kiedykolwiek jechał samochodem… On daje mi swoje zimne ręce, trzymam mocno, aby się rozgrzały. Zatrzymujemy się po zakupy, (właściwie po to wybrałyśmy się z domu…). Kupujemy zeszyty do oratorium, bo na lekcje angielskiego ciągle dochodzą dzieci. Szukamy z Jolą szamponu. Lamek prosi, aby kupić mu.. mydło. Oprócz glupiej coli i pączka, mam ochotę dać mu bluzę, ciastka... Tylko czy to rzeczywiscie pomoże? I co zrobię gdy jutro przed moimi drzwiami stanie gromadka dzieci prosząc o to samo?

Dosyć "Let's go!"

Przychodzi też czas, żeby powiedzieć basta. „Let’s go” jednak nie zawsze się sprawdza. Okazuje się, że nadmyślenie, powsciągliwosc i zbyt wnikliwa analiza również się przydają. Współpraca z moimi przyjaciółmi nie jest łatwa. Różnice kulturowe nieraz mnie po prostu rozbrajają, uczą elastyczności lub doprowadzają do białej gorączki. Są zachowania, które już nie dziwią - wręcz się ich spodziewam - ale co z tego skoro wciąż się w nich nie odnajduje! Jednym słowem - przechodzę tu niezły trening międzykulturowy i interpersonalny.
Więc przejdźmy może do przykładu. Wspólne planowanie daje mi zawsze wiele optymizmu, bo postawa tutejszych wręcz krzyczy: „Czemu nie?” „To na pewno będzie super!” Ostatnie zawody w oratorium, planowane z naszymi siedmioma nowymi pomocnikami… Idziemy z Gertrude do sali po balony. Raz, dwa trzy –szybka akcja - wychodzimy. Słyszę: „Let’s go!” – moje ulubione zwykłe, proste zdanie. Jak milo. Ale chwileczkę… coś musi nie grać. Oczywiście okazuje się, że po drodze nie wzięłybyśmy wielu rzeczy, które później rozwaliłyby zawody dzieciaków. Tylko dlaczego znowu ja muszę o wszystkim pamiętać? Czuję, że jeśli nie wyobrażę sobie wszelkich możliwych braków, trudności - one nie będą wogóle przewidziane, co w rezultacie łatwo doprowadzić może do niemałego zamieszania wśród 300 dzieciaków. A wszystkiego przewidzieć, jeszcze nigdy się nie udało. Historia w kółko się powtarza, a ja nie wiem jak przestać w tym kole biec lub pozwolić biec też innym…

wtorek, 10 lutego 2009

Co wynagradza wszystko

Dzien byl tragiczny. A to dlaczego? Zmiana mojego miejsca w przedszkolu, totalne zamieszanie i zle podjete decyzje w oratorium wprowadzily po prostu niezadowolenie. Pora ponarzekac. Znowu ktos chcial mnie „wkopac” w zadanie pt: „To jest Twoja robota.” Tym razem po wczesniejszych doswiadczeniach udalo mi sie (chociaz nie do konca) odeprzec narzucana role. Wspolpraca czasami meczy. Jest pole do popisu. Trzeba wykazac sie madroscia. Nie wiem, czy starczy mi na to cierpliwosci i zrozumienia. Jak przygotowac zajecia dla grupy zblizonej wiekowo, ale zupelnie zroznicowanej rozwojowo? Jak sensownie z nimi pracowac, gdy cie nie rozumieja? Po calym dniu podobnych zazalen i pytan, wynagrodzeniem wszystkiego, bylo „I love you”, ktore uslyszalam od jednego z dzieci. Wygladalo na zaplanowane „wyznanie”. Ja tez cie kocham odpowiedzialam i „nie wiesz jak bardzo”- dodalam w mysli.

made by Roman SDB

Let's go!

Dzisiaj wraz z dziećmi zrobiliśmy sobie małą wycieczkę, aby zobaczyć miejsca w których mieszkają. Popołudniowy deszcz pokrzyżował nam plany w oratorium. Lało jak z cebra, ale część z nich i tak przyszła. Kiedyś słyszałam, że w taką pogodę Afrykańczycy nie wychodzą z domu. To nie tyczy się dzieci z oratorium… Połowa w przemoczonych koszulkach, sukienkach lub z gęsią skórką. Dostały od nas po cukierku i zalecenie powrotu do domu (z którego i tak nie skorzystały).


made by Roman SDB

2 godziny później, po piątkowej mszy, kiedy słońce już przedzierało się przez chmury, następna część dzieciaków chciała piłki i nie rozumiala, dlaczego nie mamy oratorium skoro teraz świeci słońce. Nie możemy przecież z nimi pograć, skoro poprzednia grupka została odesłana do domu. Co zrobic? „Let’s go” – powiedziałam. Tych prostych słów uczę się tutaj z przyjemnością, chociaż nieraz oblewam z praktycznego ich wykorzystania. Odzwierciedlają dla mnie ducha Zambijczyków – życie chwilą i po prostu „zróbmy to teraz, nie ma na co czekać”. Większa część nie pytając nawet gdzie i po co mają iść, po prostu stwierdziła. „Yes, let’s go.” Ci więksi bardziej niepewni, słysząc moją odpowiedź - „To your house”, zaczęli prowadzić mnie po błotach, kałużach, po drodze siląc się skleić jakieś zdania po angielsku. Byłam z nich dumna. Zazwyczaj, gdy nie wiedzą jak o coś zapytać szybko się wycofują. Odwiedziliśmy razem domy około 10 dzieciaków. Wszyscy są sąsiadami. Tutaj zawsze jeden drugiego zaprowadzi i mimo, że nieraz pobiją się po głowach, pokopią, poprzezywają zadbają o siebie nawzajem. Tego są nauczone. Nawet dwulatki i te niewiele starsze brzdące w poobdzieranych lub przy dużych ubraniach drepczą do „oratorium pod drzewami”. Te najmłodsze walczą o moje ręce. Na spacerze (i nie tylko) wyglądam jak lepka na muchy. Idziemy w gromadzie, nieuporządkowani. Może mogłoby to jakoś lepiej wyglądać – pomyślałam. Ale czy to ważne?

Dzieci w Mansie mieszkają zazwyczaj w bardzo prostych, typowo afrykańskich domach. W nich znajdują się: nie duży pokój, gdzie na noc rozkłada się maty do spania, jakieś pomieszczenie na wzór kuchenki oraz przynajmniej piątka rodzeństwa wraz z rodzicami lub kuzynami. Po dzieleniu się swoim środowiskiem, nasza gromada odprowadza mnie i Jolę do Don Bosco. Nas też nie zostawi samych sobie. W końcu to ich wioska, a my możemy się zgubić… Przy rozstaniu słyszę: „daj mi ołówek, kredkę, daj mi słodycze, daj mi t-shirt.” – co po prostu mi sie nie podoba. Wieczorem zas wspominając miniony dzień, ich 4 ściany, maty i gromadkę rodzeństwa dziwię się sobie, że na takie slowa sie zloszcze…

sobota, 7 lutego 2009

Mój brat - heros w Zambii :)

„Kiedy wrócisz do swojego kraju, możesz łatwiej zachorować? Tu jest ciepło, gdy będzie Ci znowu zimno zachorujesz.” – usłyszałam dzisiaj. Oglądaliśmy „Krecika” w przedszkolu i gdy na ekranie pojawil się śnieg, od razu zaczęłam opowiadać moim współpracownikom jak wiele przyjemnych aspektów niesie ze sobą ten „biały deszcz”.

Wczoraj w oratorium bohaterem zaś, stał się mój brat wraz ze swoją rodziną. Żeby zupełnie o Was nie zapomnieć (żart :)) dba o to mój laptop, na którym widnieją twarze całej trojki (Adama, Ewy i Filipa). Wywołują sensację na „video time”, kiedy obraz pojawia się na dużym ekranie. Braciszku wczoraj stałeś się herosem z filmu o więzieniu i możesz uznać to za komplement, bo pomylili cię z głównym bohaterem „Prison Break". Gdy wyjaśniłam, że tak naprawdę to łączą nas więzy krwi, dzieci w końcu nie wiedziały czy z aktorem, czy z facetem ze zdjęcia :). Dodałam, że jak wrócę, opowiem Wam o nich. Można już prawie powiedzieć, że się znacie.

piątek, 6 lutego 2009

"Skradziony czas"

„Mają 10 minut, po tym czasie idę.” Od razu wiem, że wymaganie moje skazane jest na klęskę. To jest niemożliwe, aby spóźnili się tylko 10 minut. Spotkanie z liderami (pomocnikami w oratorium), umówione na 16, odbyło się o 17. Ja wyrwana z roboty (kończenie raportu) w swoim europejskim stylu denerwuje się „stratą czasu”. Na rowerze przyjeżdża Davis z wyraźnie zadowoloną miną na twarzy mówiąc: „It is never, never too late.” I jak tu się nie uśmiechnąć? Nie mogę jednak udawać, że nie ma problemu. Od Justina w odpowiedzi słyszę: „Wygląda na to, że to tylko twój problem.” Ręce opadają, ale rzeczywiście na to wygląda. Jestem w mniejszości. Nie zmienię - nawet kilkoma miesiącami pobytu - ich nawyków. Zresztą, czy powinnam? – wciąż pytam samą siebie. Ok, może i byloby to możliwe, ale wydaję mi się, że za tym kryje się cos więcej – zupełnie odmienne podejście do tego pojęcia jakim jest "czas". My mamy wrażenie, że coś lub ktoś nam czas zabiera, walczymy więc o niego niemal w każdej minucie. Oni uważają, że czas jest im dany. Poza tym jak mają być w wyznaczonym terminie skoro nie mają zegarków i nie bez powodu panuje tu powiedzenie: „Wy macie zegarki, my mamy czas.”

czwartek, 5 lutego 2009

Spojrzenie z półmetka

Dzisiaj mija 5 miesięcy odkąd wyruszyłam na podbój swoich marzeń o Afryce. Pamiętam tą niewiadomą, która nieustannie podsuwała różne obrazy mojej wyobraźni. Nie bez przyczyny ktoś, kiedyś powiedział: „Nie przywiązuj się do swoich wyobrażeń, bo rzeczywistość jaką zastaniesz na pewno będzie inna”. Jaka jest ta rzeczywistość?

Zajmuje mi nieco czasu, zanim stwierdzę, że coś jest takie, a nie inne. Mimo tego, że żyje - jakby nie patrzeć - w egzotyce, to co najbardziej dodaje mi inspiracji - jak pewnie większość z was zauważyła -, to najzwyklejsze momenty codzienności, wciąż nie wiem dlaczego tutaj szczególnie przeze mnie zauważane i doceniane. Poczucie dokonania się pewnego etapu, a także potrzeby takie zgłaszane z drugiego kontynentu, skusiło mnie do tego, aby napisać po prostu kilka słów o kraju, który od niemal pół roku jest moim domem, kraju, który sprawił, że moje życie nigdy nie będzie już takie same. Postanowiłam moje posty zorganizować w pewne serie tematyczne, z których każdy uchyli rąbka tajemnicy o zambijskiej ziemi i jej mieszkańcach. Skoro ma być trochę o inności…: zaczyna się ona od kuchni poprzez sposób spędzania wolnego czasu, poczucie estetyki, mody na różności mentalnej kończąc.

Na początek nieco - O Zambii ogólnie:

Niepodległość spod kolonii brytyjskiej uzyskała w 1964 roku. Wcześniej Rodezja Północna od tego czasu pełną nazwą jest: Republika Zambii. Głównym surowcem naturalnym jest tutaj miedź. Poziom życia obywateli jest różny w zależności od miejsca, w którym się znajdują. Większość z nich to jednak rolnicy zadowalający się tym, co zrodzi im matka ziemia. W Zambii panuje ustrój demokratyczny. Od 4 miesięcy głową państwa jest Rupiah Banda, wybrany w drodze „demokratycznych” wyborów. Podkreślam, że cudzysłów pełni tu najistotniejszą rolę. Resztę zostawiam domysłom 
Biegające, bose dzieci, wesoło machające do turystów, wystawiające ręce po słodycze, bawiące się oponą toczącą się po żółtej ziemi lub samodzielnie skonstruowanymi z drutów, butelek i czego się da samochodami to typowy obraz w każdej mniejszej, czy większej miejscowości. Kobiety noszą na głowach worki, miski, wiadra i wszystko to co da się na nich umieścić, ludzie przewożący „chargo” na rowerze (podpałkę używaną do specjalnej kuchenki w miejscach, gdzie nie ma prądu lub w godzinach w których go odłączają), matki noszące dzieci na plecach zawinięte w citengę – typowy materiał afrykański używany praktycznie do wszystkiego – od strojów i różnych wyrobów odzieżowych począwszy, do kawałka materiału używanego jako nakrycie głowy, fartuch do sprzątania lub zakrycie niektórych części ciała.

Zambia liczy sobie 11 mln mieszkańców (4 razy mniej niż w Polsce), ale wielkością przekracza nasz kraj przynajmniej 2 razy. Główne przyczyny zgonów wśród jej mieszkańców. to malaria i AIDS. Malaria sama w sobie nie jest chorobą siejącą takie żniwo. Niebezpieczna staje się jednak, ta nie w porę wykryta. Jak dowiedziałam się w klinice dzięki moim „głupim”(???) pytaniom, to nie specjalny rodzaj komara :) prowadzić może do stanów agonii, lecz lekceważenie pierwszych objawów przedostania się wirusa do krwi, które zazwyczaj mało różnią się od naszego „grypowego przeziębienia”. Na temat AIDS widoczna jest pewna profilaktyka, chociażby w szkołach, w szpitalach, czy w miejscach publicznych, jednak potrzeba czasu, aby naprawdę się ona zakorzeniła. W klinice test na malarię jest darmowy, na AIDS natomiast kosztuje 10 000 kwacha (ok. 8 zł). Jest wiele dostępnych (=darmowych) testów mogących nieraz ustrzec przed rozwojem innego rodzaju chorób, jednak stopień korzystania z nich jest wciąż bardzo mały. Żywe stereotypy na temat AIDS lub mocy „czarowników” nieraz sprawiają, że doktor jest ostatnią odwiedzaną osobą w razie pojawiających się dolegliwości. Niestety AIDS i witchcrafting (czarownictwo) stanowią również żyzne pola działania dla oszustów oraz chętnych zarobku firm ze świata zachodniego.
Jeśli chodzi o wyznanie przeważa tu chrześcijaństwo (50-70%). Pozostałe religie to hinduizm, islam i inne. Bardzo widocznym zjawiskiem (przynajmniej dla mnie) jest powstawanie różnego rodzaju odłamów religijnych, co wyraźne jest w znaczącej liczbie kościołów o rozmaitych nazwach… Zostawiam Was na razie z tymi ogólnikami. Za wszelkie uwagi, pytania, sugestie postaram się przesłać odrobinę słonecznej pogody i dalszą część „opowieści” tworzyć także z tym, o czym być może chcielibyście usłyszeć, przeczytać.

wtorek, 27 stycznia 2009

Otwarcie nowego przedszkola



24 stycznia odbyło się u nas oficjalne otwarcie nowego przedszkola zbudowanego dzięki wsparciu MSZ-u oraz Krakowskiego Wolontariatu Salezjańskiego „Młodzi Światu”. Koordynatorem projektu, naszym sąsiadem i przyjacielem był Marek Wolkowski, który od czerwca dawal z siebie wszystko, aby projekt udało się doprowadzić do końca. Udalo się. W tym tygodniu Marek wraca do Polski zostawiając po sobie niezniszczalny slad w postaci nowego przedszkola w Zambii (Mansie). Przyszedł czas powiedzieć „goodbye”, rozpocząć nowy rok szkolny, a także nowy rozdział w życiu Mansy. W końcu cel był i jest skierowany na rozwój jej najmłodszych mieszkańców.
Otwarcie zaczęliśmy tonem uroczystym. Nie mogło zabraknąć podziękowań, krótkich przemówień i poświęcenia budynku wraz z placem zabaw. Następnym punktem programu były tańce, muzyka i lunch. W skład menu wchodziły dwie istoty, które tydzień czasu spędziły w naszym „ogródku” - kozy - kupione specjalnie na tą okazję. Jeszcze w sobotę rano słyszałam dobiegające z oddali ryczenie towarzyszące (może zabrzmi to strasznie tragicznie…) ich śmierci. Z tego powodu sprawa była jasna – z menu jestem wykluczona. Pozostała inshima, bądź ubwali (różne nazwy na tą samą rzecz) – tradycyjna potrawa Zambijczyków, wykonana z tutejszego warzywa – kasawy, w smaku przypomina naszą białą kaszę (bardzo zbitą i sycącą). Ostatnim punktem programu – zupełnie nie planowanym – było przetestowanie przez gromadę przybyłych przypadkowo dzieci - nowego placu zabaw. Dla wielu z nich plac zabaw było to cudo, które pierwszy raz widzą na oczy. Brudne od slizgawki pupy, śmiechy i radość zakończyły naszą imprezę. W między czasie jedno z dzieci podeszło do mnie z zapytaniem :”Dlaczego nie zaprosiłaś wszystkich swoich przyjaciół?” – czytaj: wszystkich dzieci... Musiałam wytłumaczyć, że sama jestem tu gościem.



Czuję, że mialam dużo szczęścia. Los sprawił, że pojawiłam się (jakby nie bylo) w historycznym momencie w życiu Mansy. Sprawia mi to ogromną radosc. Na zawsze zapamietam robotnikow, nerwy koordynatora, ten blysk w jego oczach na koniec i ten budynek, ktory z tygodnia na tydzien przy mnie stawal sie coraz wiekszy. Od poniedzialku (początek roku dla nowych przedszkolaków) bedzie w nim jeszcze weselej. W nagrodę (za co???) czeka na mnie "moja" sala, a w niej 30 przedszkolakow.


łam j

czwartek, 22 stycznia 2009

Siła w małości

Dzisiejszy dzień od początku zapowiadał się nadzwyczajnie. A to przede wszystkim dlatego, że zamiast dzwoniącej maszyny obudził mnie mój zegar naturalny. To mi się tutaj nie zdarza i muszę się przyznać, że potrzeba mojego snu zamiast maleć wraz z wiekiem, ostatnio rośnie. Nie tylko przed czasem, ale i zupełnie wyspana zaczęłam poranek. „Super, w takim razie zdążę na mszę (w imię sennych marzeń miałam ją sobie odpuścić).” Na porannej liturgii usłyszałam, że dziś przypada święto błogosławionej Laury Vicuny.
- „No tak, co nieco wiem o tej dziewczynce, która życie swoje poświęciła za nawrócenie matki, ale moja wiedza na tym praktycznie się kończy”.-

Nowe obowiązki - lekcje angielskiego w Szkole Krawieckiej - sprawily, że musialam szybko zapomniec o tym, co usłyszałam. Ale nie na długo. Już po zajęciach odnosząc słowniki do biura, rzuciła mi się w oczy mała książeczka na której dostrzegłam bohaterkę z porannej mszy. Chwila konsternacji: „Nie poproszę o nią siostrę, bo codziennie o coś proszę.” Język jednak sam wymyka mi się spod kontroli i już za chwilę mam w rękach książeczkę. Zaczynam czytać. Biografia tej małej, silnej istoty naprawdę mnie porusza. 12 - letnia dziewczynka, która jest w stanie całkowicie oddać się Bogu, z uśmiechem rzucić się w ramiona śmierci, a wszystko po to aby „ocalić” duszę swej matki.
W porównaniu do biografii innych znanych mi salezjańskich świętych, Laura należała do osób spokojnych. To, co napewno łączy ją z resztą to: stuprocentowa ufność Bogu, niezwykła dojrzałość duchowa jak na swój wiek i konsekwentna realizacja zamierzonego „planu”. „Planem” tej małej było nawrócenie matki. O to się modliła i za to pragnęła ofiarować swoje życie. Modlitwy zostały wysłuchane: w wieku 12 lat choroba zabrała Laurę z tego świata, matka zaś zwróciła swe serce na nowo w stronę Boga. Siła tej małej towarzyszyla mi dzisiaj trochę jakby poza moją kontrolą.

Na koniec w oratorium znalazły się ołówki, które dzień wcześniej zwinęło kilka maluchów (z grupy: Laura). Nie wierzyłam zupełnie w powrót grafitowych "zgub" i powodzenie akcji: "nauka moralnosci", ale zareagować trzeba było. Po raz kolejny przekonuję się o tym, że nawet gdy nie jesteś pewien adekwatności swojej reakcji na zło obok, jest ona zawsze lepsza niż brak reakcji. Kształtować sumienie nie jest łatwo, a jest to tutaj jedna z najistotniejszych rzeczy. Gdy cos jest w zasiegu, nie nalezy do nikogo konkretnego, dlaczego by tego nie wziąć? Dałam im przykład z rodziną, w której matka, ojciec, czasami także rodzeństwo przynosi jedzenie do domu. Nigdy nie przyniesie tylko dla siebie, przyniesie dla całej rodziny. Chciałabym, aby tak też było w naszym oratorium.

Mój gość - niepokój.

Czasami odwiedza mnie niepokój.

Czy daje dzieciom wystarczająco? Czy potrafię być dla nich jakimś przykładem? Nie umiem tylu rzeczy… Czy dbam wystarczająco o ich dusze, szczęście, przyszłość? Być może - jakby to powiedziała jedna z naszych pań na studiach - brak mi „perspektywistycznego” myślenia? Wiem, że jestem w stanie poświęcić się dla nich, ale czy rzeczywiście to robię? Co jeszcze mogę zrobić?

Dziś usłyszałam: „Tylko miłość”. To jest klucz, który wystarcza. Czy z tego zrodzą się również: wymagania, troska, rozsądek, wyobraźnia?
- Jeśli będę je TYLKO kochać, wszystko to… winno przyjść naturalnie. -

sobota, 17 stycznia 2009

Lusaka - Zimbabwe - Mansa

9-ego stycznia przekroczyliśmy granice Zimbabwe. Już samo przejscie zapowiada wejście do innego świata. Wokoło widać pałętające się bez krępacji, bądź też wypatrujące swojej ofiary - pawiany.
Potrafią się ustawić – to trzeba im przyznać. Jedna z małp podbiega nagle do kobiety i wyrywa jej torebkę, po czym ucieka, a wraz z nią cała zgraja "kolegów" czekająca dotychczas w ukryciu. Pełno ludzi i bynajmniej nie z powodu turystycznych atrakcji, chociaż tych tutaj nie mało. Kobiety noszą na głowach worki z jedzeniem, mężczyźni ciągną rower załadowany podobnymi produktami. Z powodu kryzysu gospodarczego wszystko to dbywa się przede wszystkim w jednym kierunku Zambia - Zimbabwe. Obywatele Zimbabwe po podstawowe produkty musza udać się za granicę swojego kraju. Podchodzi do nas młody chłopak chcąc sprzedać… pieniądze. „Kupcie pamiątki” – mówi. Waluta tego kraju stała się… już tylko pamiątką. Rząd zupełnie nie funkcjonuje, w sklepach nie ma żywnosci, ludzie sprzedają rzeźby i wszelkiego rodzaju rękodzieła za ubrania, ręczniki, jedzenie bądź dolary amerykańskie.
Kraj w którym piękno wciąż nieskażonej przyrody zadziwia, jeden z cudów świata - Wodospad Wiktorii - przyciąga, a ludzie oszałamiają swoją gościnnością, obyciem i poziomem języka. Tu na tej ziemi po raz pierwszy w życiu… rzucano mi płatki róży pod stopy.
Wracamy do naszej Zambii… Stolica – Lusaka - tym razem zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie. Nieco inne od tego, które pojawiło się 5 miesięcy temu, tuż po wylądowaniu. Tak długi pobyt na pólnocy kraju- jak my to mówimy - „na wsi” (mimo, że Mansa to główne miasto w jednej z dziewięciu zambijskich prowincji), robi swoje. Wysokie budynki, ulice, samochody, ludzie na ulicach - staly się duże, szybkie i bardziej... zachodnie, od czego juz odwyklam. Mimo że wszystko to wzbudziło we mnie wielkie „WOW”, kilkudniowy pobyt w stolicy wystarczy. Dobrze jest wrócić do domu. 7 dni spędzonych w gronie znanych mi osób z Polski umacnilo i zmienilo spojrzenie na dotychczasową rzeczywistość. W Mansie: nasze cztery ściany, te same bliskie, znajome twarze… Wszystko to wygląda teraz nieco inaczej. Moja świadomość pochodzenia z innej kultury, z innego świata wzrosła. Nie wiem, czy to źle… Łatwiej dostrzegam swoje miejsce w swiecie i wbrew pozorom, nie oddala mnie to od „mojej zambijskiej tutejszości”. Wręcz przeciwnie. Stała się ona jeszcze bardziej bliska, „moja”. Dlaczego? Do końca nie wiem. Może przestala byc doswiadczana... po omacku?


Wstaje rano i jestem szczęśliwa. Poświęcam dzień Bogu, tak aby o jego zmierzchu powiedzieć: „Pracowałam dziś dla Niego”. I nie ma już dla mnie znaczenia, czy przełożeni zadowoleni są z mojej pracy. Dojrzałam do tego, aby powiedzieć, że nie pracuję dla nikogo innego niż dla Boga. Wiedząc jednak, że czlowiek bywa zmienny jak galązka na wietrze, mogę tylko powiedzieć, że tego pragnę się trzymać.

P.S. Po więcej informacji o Zimbabwe polecam odwiedzić stronę Oli i Maćka: http://rpstravel.pl

Trochę prawdy

Czy mam Was zaszokować? Czy napisać prawdę? A jeśli nie wiem co jest prawdą? I o jaką prawdę chodzi?
Ostatnio ciężko mi było pisać. Nie umiem znaleźć słów, gdy świat wokół po prostu się kręci, a ja po prostu razem z nim. Najważniejszymi momentami stały się te proste, najzwyklejsze minuty, godziny, sekundy: radosć dziecka, tobwa – tutejsza zupa rozmieszana z wodą, którą popijam z robotnikami na budowie przedszkola, rozmowa w gronie przyjaciół - chwile przemykające nieraz jak pędzący samochód.
Czy to je mam opisywać? Być może nie są wystarczająco interesujące do czytania? Z drugiej strony to one są fundamentalne, więc pominięcie ich to występek przeciwko prawdzie :)

Rozmawiałam dzisiaj o jednym ze zmyslów - smaku. Niezapomniany smak to ten, który wraz z powtórnym rozkoszem podniebienia przywoluje calą otoczkę wspomnień. Zwlaszcza jeden przypomina mi słońce, błękitne niebo, śmiech, poczucie bycia „tu i teraz”. Cóż to za egzotyczny smak…? To smak zwykłej kiełbasy, porcji ryżu i szklanki piwa. Niezapomniany, bo przywraca te najzwyklejsze momenty w których zapominasz, że przed tobą jak i za tobą jest jakiś czas. Owa „święta zwykłość dnia”. Czy znacie taką?