niedziela, 31 maja 2009

Ah, cóż to był za dzień...

Wróciliśmy. Rozśpiewani i roześmiani, zapakowani na dwa samochody z nowym bagażem wiedzy i doświadczeń.
W sobotę już po 8 rano gromadka dzieci zastukała do naszych drzwi. Ubrani w odświętne stroje – nie do poznania! – z szerokim uśmiechem wymachiwali listami z podpisem rodziców wyrażającym zgodę na wycieczkę do Mansa Airport. Nie obyło się bez zamieszania. Część dzieci, która nie znalazła się na liście, również się zjawiła przygotowana do wyjazdu z nadzieją, że uda się ich jakoś przepchnąć. Niestety, pomimo naszych chęci zabrania wszystkich, nie możemy tego zrobić.
Wyruszamy. Chyba cała Mansa słyszy jak Junior Oratory jedzie trackiem na lotnisko. Tym razem zagrzewać dzieci do śpiewania nie trzeba. Droga krótka – zaledwie 10 minut, ale na twarzy czuję łzy. Nie wiem, czy to przebijające słońce, czy czyste szczęście...? Widzę roześmiane twarze z błyskiem w oczach, spoglądające w moją stronę. Gdy dojeżdżamy, po raz kolejny czuję „Boską pewność” i opiekę. Na pasie stoi samolot. Taki widok na mansowym lotnisku graniczy z cudem. Dzięki temu dzieciaki miały okazję zapoznać się nie tylko z punktem metorologicznym, czy officem patrolującym – rzadkie, ale jednak - przyloty i wyloty, lecz również z obsługą i działaniem samolotu. Były pytania, zadziwienia i oczywiście marzenia o zostaniu pilotem...
Po dawce nowej wiedzy, rozegranym meczu między chłopakami i „damskiej siatkówce” z dziewczynami, regenerowaliśmy wszyscy siły przy wspólnym posiłku w skład którego wchodziły: maheu (rodzaj napoju energetycznego przypominający w smaku płynną kaszę manną), bułka i herbatniki. Po raz pierwszy udało się zjeść razem w spokoju, bez przepychanek i dzikiego szału i jaki zazwyczaj towarzyszy w oratorium przy jakimkolwiek rozdawaniu (zwłaszcza) jedzenia. Na koniec przy naszym deserze (czyli przy popcornie) słuchaliśmy historyjek w wykonaniu dzieci.
Wspólna modlitwa, podziękowanie panom i paniom z lotniska i znowu wskakujemy tym razem na dwa mniejsze, czterokołowe pojazdy. Jeszcze bardziej ściśnięci – niestety track nie mógł po nas przyjechać– z tą samą lub większą radością wracamy do naszego Don Bosco. Na miejscu „tukamonana mailo” (do zobaczenia jutro) i wyrazy podziękowania od dzieci (po raz pierwszy wypowiadziane przez nie z samych siebie) utwierdziły w wartości i sensie podobnych wojaży... Zrobiły tylko jedną „szkodę” – rozbudziły chęci na jeszcze. Oj, siostry będą mieć teraz nas i nasze pomysły na głowie...

Brak komentarzy: