czwartek, 25 grudnia 2008


Kochani! Wszyscy przyjaciele, bliscy i wszyscy
ci którzy przypadkiem lub nie przypadkiem tu zajrzeliscie

Z okazji Swiąt Bożegonarodzenia życzę nam,
aby w te dni w szczególny sposób Chrystus zapukal do każdego z nas.
Życze nam prostej Radosci, odkrywania niezwyklosci w tych
najzwyklejszych momentach dnia z drugim czlowiekiem.

Aby kazdy z nas odnalazl Boze Dziecie tam gdzie wlasnie jest
i wsrody tych z ktorymi jest.

Calym sercem wspominam z serca Afryki, z naszego Betlejem


Asia

poniedziałek, 22 grudnia 2008

Przedświąteczne prezenty

W ostatnim czasie tyle się dzieje, że zasiadając do pisania mam problem z selekcją ważnych i ważniejszych wydarzeń. Przed nami gwiazdka. Przygotowania ruszyły pełną parą i codziennie w oratorium ćwiczymy coś z dzieciakami specjalnie na ten dzień. Poza tym wciąż mamy z Jolą do przygotowania około 300 prezentów. Tutejszy rytm chyba wchłonął nas do reszty. Mimo tego, że czas (mówiąc po europejsku :) - nieubłagalnie goni - wcale nam się nie śpieszy. Szykują się też pewne zmiany i prawdopodobnie wkrótce całe oratorium pozostanie przede wszystkim w naszych rękach…
Pochłonął nas nie tylko tutejszy rytm zegarków, a raczej jego brak, lecz również życie, które toczy się wokoło - życie naszych dzieci, znajomych, tutejszych przyjaciół… Ich problemy stały się po części naszymi problemami i chociaż byśmy chciały nie zatrzymamy świata nawet tu na misji.
Ostatnio wspominałam o zapachu sosny i tęsknocie za nim… Teraz mam go na co dzień. Przytargałyśmy z Jolą gałęzie sosny, które wyrzucił nasz ogrodnik i w ten sposób mamy w domu choinkę :) Do choinki - jako prezent z nieba - dołączyły dwie młode damy, które już rozweselają nasz dom, aż do początku roku szkolnego. Hilda i Stella to dziewczynki z City of Hope – domu dla dziewcząt ulicy w Lusace. Przyjechały do nas na wakacje, bo podczas gdy inne koleżanki zabrane zostały do rodziny bądź w jakieś inne miejsca, one po prostu nie mialy dokąd jechać. Hilda i Stella to sieroty. Tak naprawdę mają tylko siebie. Dzisiaj słuchałyśmy kolęd. Stęsknilam się za bliskimi i atmosferą polskiej tradycji wigilijnej. Po chwili patrzę na nie. Przychodzi myśl, że być może one nie mają nawet za kim tęsknić, nie mają też wspomnień z rodzinnej kolacji przy choince… Zastanawiam się, czy kiedykolwiek przeżyły rodzinne święta. Co mają w zamian? Być może doświadczenia, których ja nie byłabym w stanie ogarnąć? Mają coś jeszcze… – niesamowitą więź i pomoc sobie nawzajem zawsze, wszędzie o każdej porze. Nawet teraz, gdy wybila pólnoc młodsza Hilda mimo klejących oczu i głowy zdającej się szukać jedynie poduszki, dzielnie plecie starszej siostrze warkoczyki. Wzywa nas, bo przecież naturalne jest, że gdy jedna czegoś potrzebuje – wszyscy powinni się włączyć. Patrzę na Stellę z niedowierzaniem, że cały swój wielki puch na głowie, chce zamienić w drobne warkoczyki akurat teraz - w środku nocy, kiedy ja sama marzę tylko o łóżku. Po chwili jednak uśmiecham się, przypominając sobie jak równie zmęczona z ochotą pomagała mi przygotowywać bombki na choinkę i… zabieram się do plecienie. Nie mam takiej wprawy jak afrykańskie dziewczyny, ale słyszę: „It is good that you try” (Dobrze, że próbujesz) :). Mamy drzewko, mamy ozdoby, barszcz czerwony w proszku i 2 dziewczynki w domu na święta. Czego chcieć więcej? Trochę rodziny i przyjaciół by się przydało, ale to za rok…

Afrykańska codzienność na wesoło




W Afryce nie zawsze się powodzi... Wprawdzie nadal jest adwent, ale na misji zjemy to, co upolujemy... :)

niedziela, 14 grudnia 2008

Grudniowa rewolucja europejczyka

Wraz z grudniem nastał u nas czas wakacji. Rok szkolny się skończył, a od stycznia rozpocznie się nowy - nie tylko kalendarzowy. Mam zatem teraz więcej wolnego czasu. Jako europejczyk przyłapuje się na tym, ze nie do końca umiem z niego korzystać. „Przecież za długo nie można!” Trzeba cos robić, myśleć, planować, martwic się o to co będzie ... Tym razem postanowiłam się tej pseudokontroli pozbyć i zaufać temu co jest mi w danej chwili dane. Do stycznia zatem, przyjmuje dobrodziejstwa każdego dnia i każdej chwili wolnej „od pracy”…

Również w Mansie ruszyły przygotowania do Świąt. Wczoraj wraz z Jola, siostrą i Gordonem umieściliśmy pierwsze dekoracje w kościele. O ile wszystko jest tutaj skromniejsze... Wczorajszego dnia po raz pierwszy poczułam też zapach sosny… Mogę się nazwać szczęściarą, gdyż generalnie w Zambii nie ma tradycji związanych z dekoracją świeczników bądź innych elementów gałązkami sosny. Zamiast tego umieszcza się liście z drzewa bananowego...

Chyba nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo przywiązana jestem do tych (w gruncie rzeczy mało istotnych – czy oby na pewno???) szczegółów związanych ze Świętami Bożego Narodzenia. Dzieci tutaj nie koniecznie znają Świętego Mikołaja, czy tradycję ubierania choinki. W minionym tygodniu robiliśmy coś na wzór bąbek w naszym oratorium używając do tego papieru i kawałków citengi – tradycyjnego afrykańskiego materiału, dla naszych dzieci były to jednak bardziej medaliony na szyję niż dekoracje na choinkę :). Cóż za różnica skoro się cieszą?
Dopiero zapach sosny sprawił, że poczułam jak święta zbliżają się małymi krokami…
Podczas gdy w Polsce - mimo o wiele niższej temperatury na zewnątrz - grudzień to najgorętszy miesiąc w roku. Trzeba wszystko zakończyć, pozamykać, w szkole zaliczyć, w pracy zarobić na święta, a potem je przygotować... Tutaj jednak, jakże często wszystko jest inaczej, tylko radosc dzieci ta sama. Afryka płynie swoim rytmem i albo dam mu się porwać, albo nie odkryje czym on naprawdę jest.

sobota, 13 grudnia 2008

I know it’s crazy, but I know I will survive

Dlaczego walka o chipsy jest dla mnie tak niezrozumiała? Może dlatego, że mogę sobie na nie pozwolić kiedy mam na to ochotę. Z drugiej zaś strony muszę oczekiwać czegoś od dzieci.
Dzisiejszy Quiz wiedzy w oratorium zakończył się wygraną „Apple group”. Zwycięzcom więc należą się diggsy (chipsy). Pozostali zaś, mieli dostać po cukierku (tutaj radość z cukierka jest porównywalna do radości z paczki cukierków u nas). Pomijając fakt, że w trakcie rozdawania pchali się i popychali, jakby walczyli co najmniej o wyśmienity obiad w restauracji, kres mojej cierpliwości nastał wtedy, gdy zobaczyłam jak niektórzy z nich oszukują, podając się za członków grupy wygranej. Byłam na tyle zdeterminowana, że zwłaszcza tym których znam nieco lepiej patrzyłam prosto w oczy, czekając aż usłyszę od nich kłamstwo. Nie wszyscy się odważyli, ale na dzień dzisiejszy limit swój wyczerpali i rozdawanie nagród zostało przerwane…
Może nie jest to najlepsza metoda i jest ci przykro pozbawiając je nagród, ale zarazem chcesz je czegoś nauczyć. A nie zawsze wiesz co jest najlepsze w sytuacji, gdy otoczy cię podekscytowany tłum setki dzieciaków. Chcę coś powiedzieć, a nie mogę. Zostawiam ich. Z czym? Z czymś do przemyślenia lub może raczej z poczuciem niesprawiedliwości? Wrócimy do tego zapewne w poniedziałek. Nie wiem czy to ja ich, czy raczej oni mają moje serce. To rodzi szczerość. Kłamstwo wówczas boli. Nawet jeśli rozumiem te kłamstwo, tak nprawdę z powodu tego jak bardzo ich lubię nie mogę i nie chcę go akceptować.

"I am not fine"

Piter: Jak się masz Asia?
Asia: Dziekuję, w porządku. A ty?
P: Ja nie.

(To zdanie wywołało moje szczere zaciekawienie, bo po raz pierwszy tutaj usłyszałam „I am not fine”. Pytanie „how are you” jest bardziej pozdrowieniem niż pytaniem o rzeczywiste samopoczucie znajomego, więc niemal zawsze i wszędzie odpowiada się na nie „bwino” = „fine”. Po niedługiej chwili domyśliłam się jednak co Piter ma na myśli…)

A: Dlaczego? - zapytałam
P: Od wczoraj nic nie jadłem i nie będę pewnie jadł do wieczora, a może i do jutra.
A: Rozumiem.
P: Więc Asia miłego śniadania.
A: Dziękuję.
P: Miłej kolacji i miłego obiadu.

piątek, 5 grudnia 2008

Niedoskonałość Białego

Pora deszczowa przynosi niespodzianki. Z powodu codziennej ulewy, która trwa od 15 minut do 3-4 godzin, może nie być zajęć, prądu (czytaj: światła, komputera, ciepłej herbaty, lunchu, z tego też powodu zamknięte mogą być sklepy). Zostajesz sam na sam ze świecą, książką lub drugim człowiekiem. Tutaj niemal zawsze jest miejsce i czas na relacje. W takie właśnie dni mogę też pisać…
Zastanawiałam się ostatnio kim jestem dla miejscowych. Najbardziej popularnym zwrotem w moim kierunku jaki tu słyszę zaraz po moim imieniu jest „Teacher”. Wcale nie rzadziej pojawia się „muzungu” (biały). Dowiedziałam się, że wedle tutejszej kultury mogę być określana również jako „Bamayo”. Rozkładając ten wyraz na części: "Ba" -jest to forma grzecznościowa co oznacza mniej więcej "pani", mayo zaś określa główną rolę kobiety w Afryce do której wzrasta: rolę matki. Dziewczyna dostaje ten przydomek mniej więcej w 20 roku życia, co nie znaczy, że nie ma przypadków wcześniejszego pełnienia powyższej roli.
Kolejną moją twarzą (z którą się jednak nie utożsamiam) jest bycie białym, co dla tutejszych oznacza też bycie ideałem. Itak próbując wtopić się w naszą wioskę i życie jej malych mieszkańców przestałam zupełnie zwracać uwagę, czy na mojej bluzce jest jedna plama, czy też są już dwie. Jednym słowem zmienia mi się poczucie estetyki :).
Podbiega do mnie dziewczynka w brązowej (od brudu!!!) bluzce i zdziwiona wskazuje na mój rękaw przybrudzony piaskiem po deszczu. Na co śmiało i z humorem odpowiadam: „a ty to jak chodzisz?” Wedle tutejszego myślenia (które być może jest tylko wynikiem moich obserwacji) białemu nie pasuje brud, niedociągnięcia, porażki, wady… Dzieci głaszczą mnie po głowie i zawsze poprawiają wszelkie niedoskonałości z którymi ja zaczęłam… czuć się dobrze.

Godny uwagi jest również zwyczaj podawania sobie ręki. Dłoń ściska się 3 razy w imię Trójcy Świętej. Najpierw następuje zwyczajny uścisk, potem uścisk kciuka i znów powrót do zwyczajnego sposobu. Wówczas jest dłuższa chwila by spojrzeć sobie w oczy…

Ciężkie jest tu życie winnego, którym bardzo często jest ofiara kogoś sprytniejszego (na przykład miejscowego czarownika). Gdy znajdzie się winny (lub kozioł ofiarny) - w jakiejkolwiek sprawie - ludzie zaatakują go bez uprzedniego zastanowienia się. Sama byłam świadkiem sytuacji wśród dzieci, której na początku nie rozumiałam. Zniknięcie kart do gry w memory spowodowało ogólne poruszenie wśród 150 dzieciaków. Oczywiście nie spodziewając się, że moja uwaga o ich zniknięciu odniesie taki skutek mogłam tylko obserwować jak cała gromada rzuca się w pogoni za dwoma osobami (niekoniecznie winnymi całemu zajściu). Ktoś zobaczył coś w ich kieszeni i nie ma bata. Oczywiście skończyło się aferą, gdy przyszedł ojciec jednej z gonionych dziewczynek. Winny musi się znaleźć i musi zostać ukarany. Na tym swoje „metody” opierają też tutejsi „czarownicy”, dla których winny nierzadko jest po prostu ich wrogiem.
Nieraz mam wrażenie, że nie możliwe jest wejście w ich świat, a tym samym szczere ich zrozumienie. Przy tym wszystkim jednak, jest między nami silniejsza więź - bycia człowiekiem - przeżywania tych samych radości, smutków, strachu, nieraz i tych samych problemów. Może po prostu nie musimy do końca wchodzić w ich świat, rozumieć, lecz po prostu być w najlepszym jak tylko możemy tego słowa znaczeniu. Nawet jeśli nie jest on doskonały.

wtorek, 2 grudnia 2008

29.11.2008

To miał być dzień „izolacji”. Po raz pierwszy od rana zły humor towarzyszył mi tak intensywnie lub być może to jesienna melancholia wkradająca się o tej porze roku nie omieszkała ominąć mnie również na Czarnej Ziemi.
Przed nami dużo obowiązków. Przyjazd ekipy filmowej - która ma dzielić z nami jak i naszym sąsiadem (Markiem) mieszkanie - zobowiązuje. Zawartość lodówki zmuszała do nowej wersji kanapek z kakao bądź po prostu chleb z przyprawami :) Trzeba zrobić zakupy – to co kobiety lubią najbardziej. W tym przedsięwzięciu mieli towarzyszyć nam dwaj chłopcy z oratorium. Zadeklarowali się przyjść po nas o 10, ja jednak znając już nieco tutejsze realia uprzedziłam ich, żeby nie myśleli sobie wedle „African time” (godzina w to czy we w to nie robi różnicy) jak też pomyślałam, że prawdopodobne jest również, że w ogóle nie przyjdą. Gdy tylko zamknęły się za mną drzwi naszego domu zobaczyłam dwóch chłopców, w tym 11 latka w nieco przydużym GARNITURZE i eleganckiego 14 latka nieśmiało zbliżających się w naszym kierunku. Przyszli, i to w jakim stylu… Od razu zrobiło mi się przykro, że chciałam sobie „odpuścić” to spotkanie i w myśli podziękowałam Bogu, że nie pozwolil mi wyjsc samotnie.
Chłopaki prowadzą znanymi sobie skrótami. Po drodze mijamy ludzi, ich domy i naszą całą wioskę Chimese. Pozdrawiają, czasem śmieją się, zaczepiają… Po wypełnionej liście z zakupami wędrujemy na market odwiedzić ojca moich dwóch towarzyszy. George – ojciec chłopców - prowadzi swój własny stragan, na którym sprzedaje nasiona. Reymont mówi, że jego tata „jest biznesmenem”… Poczułam się jak „biała księżniczka” w egzotycznej scenerii. Role się odwróciły. Zazwyczaj to ja występuje w roli „obdarywacza”. Tym razem to ja dostaję: mango, coca- cole, ciasteczka, najwygodniejsze miejsce, transport do domu i… wycieczkę do miejsca w którym oczyszczany jest ryż. A chciałam się „izolować”!!?? :)

Po południu sprzątanie i przygotowanie domu na przyjazd ekipy filmowej. W wolnej chwili postanowiłyśmy z Jolą zrobić „obchód” po naszych sąsiadach i okolicy. Od czasu do czasu fundujemy sobie taką rozrywkę przyglądając się z bliska rytmowi dnia naszych czarnych przyjaciół. Zbliża się wieczór - pora posiłku. Dla większości jest to ta sama strawa, którą spożywali w południe jako swój pierwszy posiłek, czyli „inshima” (przypomina trochę naszą kaszką manną) przygotowywana z kasawy - rodzaju warzywa popularnego w Afryce. Pozdrowienia, krótkie rozmowy oraz zaprosiny do swoich skromnych czterech ścian są tutaj na porządku dziennym. Zambijczycy odznaczają się niesamowitą gościnnością i nawet jeśli nie mają nic oprócz owych czterech ścian, garnka inshimy i gromadki dzieci przed domem cieszą się po prostu pokazaniem ci „swego królestwa”.
Podchodzi do nas matka i dwójka dzieci. Jedno z nich zaczyna krzyczeć na nasz widok, drugie zaś nieco bardziej odważne próbuje wykazać się dzielnością i wyciąga rękę. Trochę się waha, czy aby na pewno zostanie całe po takim akcie odwagi, ale w końcu koniuszkiem palców dotyka dziwnego „muzungu”, aby po chwili przestraszone wrócić z powrotem do domu. Po raz pierwszy w życiu mój widok przyprawia dziecko o… krzyk.
Zewsząd słyszę „Asia, Asia” i idę dumna, patrząc na mój tutejszy świat. Mijam domy dzieci, które widzę codziennie w naszym oratorium „pod drzewami”. Tak. Moi sąsiedzi… Siedzą przed domem, nieraz całymi rodzinami wesoło pozdrawiając mijających przechodni.
Ekipa filmowa dojechała. Więc do czwartku za sąsiada mamy - założyciela Arki Noego - Darka i innych szalonych filmowców. Przywitaliśmy ich patriotycznie piosenką Krawczyka „Zatańczysz ze mną jeszcze raz” :) Dzień zakończyliśmy wspólnym wieczorem przy pysznym afrykańskim likierze. To miał być samotny dzień…, - nic nie poszło wedle planów. Dzięki temu oraz dzięki przewijającym się wydarzeniom nie mogę sobie przypomnieć, co takiego trapiło mnie dziś rano, że miałam ochotę na samotność. Po raz kolejny przekonuje się, że to Bóg wie najlepiej, czego nam trzeba.
ł

piątek, 21 listopada 2008

Po prostu nasze dzieci z oratorium


Mam jeszcze godzinę. Spokojnie. Zaparzę kawę, usiądę sobie wygodnie i możemy zaczynać. Odrazu wróciły wspomnienia ze szkoły i czasów studenckich, kiedy tuż przed egzaminem w podobnym stylu zasiadałam do nauki. Mało się zmieniło – albo jestem spóźniona, albo na tak zwany „styk”, nawet tutaj, gdzie czas płynie swoim afrykańskim rytmem. Tym razem jednak nauka sprawia mi większą przyjemność. Znalazłam nauczyciela i to dosyć wymagającego (ależ mi tego brakowało!). Jest nim czternastoletnia dziewczynka – Annie. Dostałam od niej zadanie w ramach… przeprosin (!!!): nauka modlitwy „Zdrowaś Mario” w Cibemba, co naprawdę nie jest proste. Nie spodziewałam się, że zostanę przepytana już następnego dnia. Oczywiście nie wywiązałam się z zadania, więc druga obietnica jest wystarczającym powodem, aby zabrać się do roboty.

Nasze dzieci z oratorium…. Jedno planowało mnie dziś oszukać. Jego próby skończyły się jednak fiaskiem. Wygrana moja :).
Ok. 200 "młodocianych bembowców”, gromadzi się co dzień „pod drzewami”. Nie mamy innego miejsca. Korzystanie z dobrodziejstw skromnych budynków przedszkolnych nie zawsze się sprawdza, bo zjawić się może w nich ktoś, kto ma pierwszeństwo. Poza tym przedszkole nie pomieści dwustu dzieciaków. Niektóre z nich przychodzą już w południe czekając do 14:30. Właśnie! Na co czekają??? Na piłki, trochę uwagi, obecnoć w zeszycie, czy może uśmiech „muzungu” (bialego)? W sumie to nie ważne - ważne jest to, że PO PROSTU są.

Pamiętam słowa jednego z misjonarzy niedlugo przed moim wyjazdem: „To, co musisz robić tam, to PO PROSTU BYĆ.” Jak to? – Pomyślałam – Tylko tyle?!?
Teraz widzę, że jest to najtrudniejsze zadanie. Wprawdzie nie wymaga przygotowania w sensie metodycznym, technicznym, czy organizacyjnym. PO PROSTU BYCIE wymaga czegos więcej - wymaga rezygnacji. Rezygnacji z samego siebie, kiedy patrząc nie czujesz siebie. Bariera językowa – nieraz istotny problem – przestaje istnieć. To chyba tak jak: „Zapomnij, że jesteś, kiedy mówisz, kocham…”
Moje nieudolne próby stosowania powyższych kroków przestają być ważne, gdy silna, - zarazem krucha - dłoń trzynastolatka bierze moją dłoń i wesoło nią wymachując idzie PO PROSTU przed siebie. Wiedząc lub nie, że dodaje siły. Tak jest zawsze – Nasze dzieci z oratorium PO PROSTU dają nam wiele.

wtorek, 18 listopada 2008

Dwie egoistki z Mansy

Dwie egoistki z Mansy zupełnie przypadkiem (podobno nie ma przypadków) zebrały się dzisiaj, aby przedyskutować kwestię swoich… słabości.

- Podoba mi się to, że „nie karzesz” mi zmywać – powiedziała jedna do drugiej.
- O tak, dobrze, że sterta naczyń również na tobie nie robi zbytniego wrażenia.
Zdecydowanie są ważniejsze rzeczy niż zaprzątanie sobie głowy zmywaniem. – stwierdziły zgodnie.

- Zawsze robisz to na co masz ochotę? – toczyła się dalej rozmowa.
- Tak, trzeba pilnować własnego nosa i chodzić tylko swoją drogą. - nieco filozoficznie, ale z przekonaniem odpowiedziała druga.

Kiedy tak dziewczyny utwierdzały się nawzajem w swoich upodobaniach, zastanawiając się jednocześnie, kto posłał je razem na misję (! :)), jak gdyby nie chcący dotknęły miejsc dotychczas nieodwiedzanych – czyli własnych słabości. W tym egoistek siła, że debatując o tych „mądrych dewizach” spojrzały również w oczy ciemnej stronie własnej godności. Musiało to być przykre doświadczenie… Wszak obydwie dowiedziały się, że ich pomysły na życie nie zawsze są doskonałe.
Niech naczynia stoją w zlewie, a sąsiad niech narzeka na nie zamiecioną podłogę, ale zgodnie z mądrą uwagą swojego zwierzchnika, że do niestrzeżonej bramy diabeł w mig się przymierzy, dziewczyny przynajmniej pomogły sobie odnaleźć część tych zaciemnionych zakątków własnej dostojności, których teraz odważnie mogą strzec.
Mimo, że egoistki - razem stają się silniejsze – tak dla siebie, jak i dla innych.

Biali są z Marsa, a Czarni są z Wenus

Życie na Czarnym Lądzie, a szczegółowiej na misji jest o tyle niesamowite, że codziennie widzisz jak los po prostu i bez wahania igra z Tobą. Każdy dzień stoi pod pewnym znakiem: znakiem nadziei, czasami rezygnacji, równie często pod znakiem siły, radości a nieraz i wariacji – jak puzzle, gdzie doba jest jednym, określonym, malutkim, lecz znaczącym kawałkiem całości. Nie masz wyjścia ta układanka układa się za Ciebie, czy tego chcesz, czy nie.
Miniony poniedziałek to część pod tytułem: „DAJ”, z każdej strony słyszę pretensjonalne (w moich oczach!!!) – give me money, give me sweets, give me pills. Wtorek dla odmiany przypomniał mi jak mobilizacja może odmienić cały Twój dzień i jak dobrze jest być pośród „naszych czarnych przyjaciół”. Dziś natomiast (środa) odbyło się wielkie mentalne starcie. Stronami jednego ze zderzeń były: gromada czekoladowych maluchów, ich nauczyciele i ja. Dwa różne światy spojrzały sobie w oczy w czasie przedszkolnej dramy. Odgrywane sytuacje typowo szkolne, które miały oswoić starsze przedszkolaki z czekającymi nań od nowego roku szkolnymi ścianami i nauczyć rozwiązywania konfliktów, raczej oswoiły mnie z otaczającą rzeczywistością i nauczyły, że niektórych konfliktów, zwłaszcza tych spowodowanych różnicą warunków w jakich żyjemy nie da się tak łatwo przeskoczyć. Na moje pytanie: co waszym zdaniem, najlepszego może zrobić nauczyciel, aby ogarnąć panujący w klasie harmider, dzieci bez zastanowienia odpowiedziały: „użyć kija”, „nie dać dzieciom jedzenia”, powiedzieć, że „nie pójdą do domu”. Po takich odpowiedziach stwierdziłam: „Nie, ja nie nadaję się do tego świata” i zrobiłam przysłowiowy „krok w tył”. Bo jak mam wytłumaczyć dzieciom, że można inaczej? Ze słuszną skromnoscią zestawiając swoje doświadczenie zadałam sobie kolejne pytania: Czy uprawniona jestem by tak mówić? Czy w ogóle powinnam im coś tłumaczyć? Czy istnieją jakieś uniwersalia? I jak ja się w tym odnajdę odstając od wyuczonych reguł? To tylko jedno z dzisiejszych zdarzeń, które kolejny raz poszerzyło moją wyobraźnię i przywołało pojawiające się w takich wypadkach poczucie bezsilności...

Niespodziewając się, że nastanie to tak szybko, wróciłam do zadowolonych, niczego nieświadomych, czarnych oczu. Bez nich świat już nie jest ten sam.

Czasem widzę między nami ocean, bywamy jak dwie różne planety, niczym kobieta i mężczyzna, na pozór tak odlegli – tak naprawdę nie mogą bez siebie żyć

niedziela, 9 listopada 2008

Na obczyźnie

Cisza, spokój, nieśmiałe światło świecy – czyli brak prądu i… POCZUIE BYCIA DALEKO. Po raz pierwszy nawiedziło mnie tak silnie. 2 laptopy wyczerpały swój żywot, a Zesco- odpowiedzialne za przewodzenie prądu podarowało nam dzisiaj całodniową ciszę. Cisza jest tą świętością dzięki której słyszysz. Usłyszałam dziś ducha tęsknoty i ducha OBYWATELA POZA RODZINNYM KRAJEM. Nie wiem, czy to za sprawą czytanego Miłosza, czy też „mojego ja tutaj”.
Jak pisał powyższy poeta język ojczysty z dala od swojego źródła oprócz tego, że może przejawiać tendencję do ubożenia, przede wszystkim nabiera nowego, czystego - bardziej świadomego wydźwięku. Znaczenie słów w konfrontacji z mową obcą, staje się nie tylko zbiorem pojęć, lecz zaczyna bić w środku niczym drugie serce.
Dryfuje między jednym, a drugim domem z podkreśleniem na ten drugi. Tęsknie za studiami, kocham moją „tutejszą pedagogikę”, marzę o przeczytaniu Sienkiewicza, wojażach nie tylko po geograficznym globusie…
Wszystko to, nie mogło by zaistnieć, gdyby nie moje BYCIE NA OBCZYŹNIE.

08.11.2008


09.11.2008
Wczoraj skończyłam ćwierć wieku. Kiedyś nie pomyślałabym, że będzie to tutaj – w wymarzonej Afryce. Już w piątek wieczorem pojawił się u mnie „szampański nastrój” i z zapałem wzięłam się za przygotowywanie ciasta. Zupełnie jak w Polsce: gotuję i sprzątam o 12 w nocy, druzgocząc kuchnię i wywijając wałkiem w rytm muzyki. Telefon po północy sprawił, że wesoło kuląc się pod kocem zapadłam w błogi sen. Ciasto się nieco przypaliło – wszystko wedle zwyczaju - ale sprytnie odkroiłam spód i następnego dnia znika z talerza. Dzień zapisał się nie tylko w mojej kronice, również nasz dom został naznaczony etykietą na drzwiach z datą przekroczenia mojego ćwierć wieku. A stało się to za sprawą pana w masce tlenowej i niebieskim kombinezonie. Niczym bohater filmu „Epidemia”, naslany został na "nasz schron" w celu dokonania dezynfekcji i ochrony naszych czterech ścian przed grasującym wrogiem: pora deszczowa nastała - komary gotowe do ataku. Po całej akcji zalecana kwarantanna – znakomity moment na świętowanie. Marek zabrał nas na tzw. „outgoing”. Wyjątkowa - jak na tutejszą rzeczywistość- restauracja z ogrodem, małym basenem i domkami do wynajęcia. Za dnia świeci pustkami, gdyż cała klientela odpoczywa po nocnych szaleństwach. Trzeba jednak przyznać, że ma swój klimat. Ileż radości sprawił mi ten dzień i zwykły zestaw obiadowy: frytki, kiełbasa i piwo :) Nie można pominąć, że czekaliśmy nań około godziny, przy czym barman zapewniał nas o 10 minutach – w końcu African time…

Spod słomianego dachu restauracji spoglądamy na naszą tutejszość: ludzie bez pośpiechu zmierzają w jakimś bliżej nie znanym kierunku. Nikomu się nie śpieszy. Przejeżdżający rowerami, dostrzegając trzy białe głowy, cudem unikają upadku. Wracając na pace samochodu do naszego centrum delektuje się mijanym obrazem. Zabieramy się do smażenia pączków i spędzenia czasu z zaproszonymi gośćmi. Zapalam jedną świeczkę – w końcu pierwszy rok w Afryce. Przy winie i zambijskiej aurze czuję się szczęśliwa, ale myślę o przyjaciołach na drugim kontynencie.
Oprócz dezynfekcji, przemeblowania i przekroczenia ćwierć wieku, coś się zmieniło. Z tą błogością dziękując Bogu, zasypiam.

Dary natury


06.11.2008
Właśnie miałam okazję zaobserwować jak pająk wchłonął muchę. Niesamowite. Myśli moje krążą wokół natury, jej cyklicznego obiegu oraz jej powiązania z nami - istotami rozumnymi. Rzeczywiście do tej pory nie wiem jak dogaduję się z „bembowcami” – zwłaszcza z dziećmi, ale wygląda na to, że się dogadujemy. Czasem słowa coś niszczą, stawiają mury. Zagrożenie tym jest mniejsze, gdy (jak to jest w moim przypadku) słów się nie zna :) Ludzie wówczas odbierają Cię bardziej intuicyjnie.

Nasi czarni przyjaciele znacznie częściej niż my korzystają z tego pierwotnego daru jakim jest intuicja. Jako że natura wciąż odgrywa podstawową rolę w ich codziennym życiu, przychodzi im to z większą łatwością, niczym dla nas wstawienie wody na poranną kawę. Gdy siada przy mnie dziecko już wiem, że nie muszę nic mówić. Liczy się to, aby posiedzieć razem, spojrzeć w dal lub na boisko, gdzie grają w piłkę. Można powiedzieć, że na nowo uczę się podstawowej komunikacji międzyludzkiej. Słowa – skarb mają też siłę niszczenia, ich brak czasem stwarza barierę, czasem buduje.

sobota, 1 listopada 2008

Zaduszki w Mansie

Dzisiejszego dnia miałam ochotę przenieść się do Polski. Zaduszki w szczególny sposób wiążą się dla mnie z Polską. Teraz, tu, zobaczyć mogę jak istotne mają znaczenie.

My nadal jesteśmy bez prezydenta… Głosy liczone są od czwartku i cały czas media trzymają ludzi w niepewności, przeciągając podanie wyników. Sata - faworyt większości Zambijczyków - prowadził (z podkreśleniem na czas przeszły) ze znaczącą przewagą głosów. Teraz jednak mówią coś o wyrównaniu szans. Trochę to podejrzane… - jak to polityka.

Dzisiejszy dzień oprócz swojego wymiaru duchowego (Zaduszki) lub być może właśnie z tego powodu jest szczególny. Towarzyszy nam euforia, „białe jerozy”, na przemian z refleksją, podsumowaniem i nadziejami. Zadałyśmy sobie pytanie dlaczego tu w Zambii, w Mansie, wśród 150 tych samych czarnych twarzy łatwiej jest być szczęśliwym. Jesteś z daleka od problemów? Zdecydowanie nie. Czasami wręcz szczególnie blisko nich, na tyle, aby docenić te dotychczasowe. To chyba codzienne wstawanie z podniesioną głową i poczucie, że to, co robisz jest czegoś warte. Nawet wtedy, gdy masz wrażenie, że więcej dostajesz niż dajesz… Te same twarze codziennie czekają na Twoje pozdrowienie. Z jednej strony jest łatwiej. Będąc trochę poza dotychczasowym systemem, wszystkie swoje wysiłki wkładasz w to w co wierzysz. Widzisz jak cieszy po prostu uśmiech, ręka, czy też obecność. I nie chodzi o różnice kulturowe, zestawienie dwóch światów: lepszego i gorszego – bo takich po prostu nie ma. Masz poczucie bycia we właściwym miejscu o właściwym czasie i tak jak śpiewa nasza utalentowana wokalistka „święta zwykłość dnia”, sprawia, że chce się żyć.

Dzisiaj postanowiłam być „trudnym klientem”. Robiłyśmy trzecie podejście do kupna filiżanki w shoprite (tutejszym supermarkecie), które - jak poprzednie podejścia - skończyło się faulem. „Filiżanki nie ma w systemie więc nie możesz jej kupić „muzungu”. To po co stoi na półce? – myślę, mówiąc: „Is there any way to introduce it into the system”. „I don’t see anybody who can do it” – słyszę w odpowiedzi. Tak zależało mi na tej filiżance, ponieważ miał być to prezent urodzinowy (tutaj nie łatwo kupić coś unikatowego). Nie wspominając o tym, że część zakupów również wróciła na półkę, bo nie miała swojego kodu. O nie! – powiedziałam (do siebie) - będę przychodzić do tego shoprita i prosić o te same rzeczy dopóki ktoś się tym naprawdę nie zainteresuje. Jak oni chcą robić biznes? Musza dbać o klientów – zwłaszcza tych „trudnych”.

Poznałam dzisiaj dwie rodziny. Po wspaniałym cieście z puddingiem naszła mnie ochota na spacer w samotności. Ależ to nie możliwe – pomyślałam. Jak tylko wyjdę na ulicę, zaraz ktoś mnie zaczepi. Nie, spokojnie. Ostatnio przecież mój kontakt w trakcie przechadzki ograniczył się do zwykłego machania ręką i odpowiadania: „I am fine thank you”. Tym razem musiało być inaczej, tak żebym nie marzyła za bardzo o spacerach w samotności  W stronę „donikąd” eskortowały mnie dwie dziewczynki: jedna po mojej prawicy, druga po lewicy wesoło rechocząc. Gdy tylko stwierdziły, że są już zbyt daleko domu puściły moje ręce, a mnie natychmiast zawołało przyjemne – jak mi się wydawało z odległości 200 m - towarzystwo, spokojnie siedzące przed domem. Na pewno chcą coś sprzedać – pomyślałam. Ok. niech wam będzie zobaczę co tam macie i idę dalej. Kolejny raz miłe rozczarowanie. Afrykańczycy czasami po prostu chcą z Tobą porozmawiać. I tak poznałam niesamowitą starszą kobietę. Sytuacja trochę jak z moich marzeń. Siedzi naprzeciw mnie, obok niej jej syn, żona, kuzyn i gromadka dzieci. Mówi w Cibemba, ja po angielsku. Nie wiem jak, ale rozumiemy się. Mówi, że mnie lubi (kuzyn tłumaczy) i chce się ode mnie nauczyć. Ja - nie na żarty zdziwiona tym stwierdzeniem, pamiętając o znaczeniu starszych w tutejszej kulturze i zestawiając moje doświadczenia z jej wiekiem, zastanawiam się czego ja – młode muzungu mogę ją nauczyć. Kobieta podjada chleb i roześmiana patrzy mi w oczy, sprawia wrażenie jakby dobrze bawiła się tą chwilą. Rodzina siedzi obok słuchając radia – czekają na wyniki wyborów. Dziękują, że przyszłam. To ja dziękuję – króciutka , ale namiastka mojego snu, w którym z otwartą buzią przysłuchuję się opowiadaniom pomarszczonej kobiety. Niestety musiałam już wracać z mojej drogi „donikąd”, tym razem w towarzystwie trójki chłopców.
Nie mogłam odmówić, gdy po drodze zaproszona zostałam przez Elizabeth – emerytowaną nauczycielkę. Skusiłam się, aby poznać jej męża i zajrzeć w ściany ich ogniska domowego. Dostałam papaję. Wprawdzie mamy ich pod dostatkiem, ale pamiętając jak dawanie cieszy – z uśmiechem przyjęłam i podziękowałam.

Głaszczę rudzielca – kilka dni temu najdzikszego kota (jeszcze nie byłam w parku narodowym :)) jakiego dotychczas spotkałam, który teraz łasi się do mojej białej dłoni. Czekamy na jego pana - Marek wraca jutro z Lusaki. Ciekawe jakie wieści przywiezie ze stolicy…

piątek, 31 października 2008

Modlitwa

Jedno wiem: bywa, że jestem zmęczona, nie chce mi się, lub po prostu marzę, aby zwyczajnie się „poobijać”. Tym samym wiem, że ludzie tutaj - zwlaszca dzieci - to najlepsze co mogło mi się przytrafić. Jeszcze 2 miesiące temu…: wielka zagadka/znak zapytania (tudzież wykrzyknik) - dziwna czarna masa z którą nie wiem co zrobić - Są teraz moim światem, który widzę przed snem nawet w piątkową noc. Już tęsknię za twarzą Godfree, Jonathana, Mwene…, Panie pomóż mi, abym mogła chociaż w połowie ofiarować im to, czym oni dla mnie są…

czwartek, 30 października 2008

Dzień wyborów

30 październik 2008 jest dniem wyborów nowego prezydenta (po śmierci Mwanaway) wśród Zambijczyków. Z tej okazji miałam dziś okazję towarzyszyć dwóm obywatelkom, które z tego prawa i przywileju skorzystały. Udałyśmy się zatem we czwórkę (ja, Jola, Memory i Sophia) do okręgu wyborczego oddalonego nieco 1 km od naszej placówki. Okolica to wioska, a polozony w niej okręg wyborczy to niemal busz. Jednak to my - dwie białe, -niczym nie widzące wcześniej wolnych wyborów dzikie muzungu, z nieukrywanym zaangażowaniem zaglądałyśmy przez okno, aby zobaczyc, co dzieje sie w pokoju, gdzie glosuje nasza znajoma. Takie byłyśmy ciekawe, czy procedura różni się od naszej, że do porządku musieli nas przywołać mundurowi, przypominając o poufności trwającego zdarzenia :) Pan żołnierz najwyraźniej zdziwiony naszą obecnością zapytał swoje rodaczki a nasze towarzyszki, skąd jesteśmy. Odpowiedź „Don Bosco” usatysfakcjonowała – To rzeczywiście paszport z którym najbezpieczniej podróżować.

W rytmach Bemba

Lubię ten rodzaj zmęczenia, gdy o zmierzchu czuję, że dałam z siebie wszystko, co mogłam. Taki dzień jest zawsze udany i rozsądek pracuje jakby na lepszych obrotach. Siły jednak trzeba regenerować …

Moją ulubiona czynnością tutaj jest taniec – Trafiłam w dobre miejsce. Chyba jedynie płacz dziecka może odwrócić moją uwagę od rozbrzmiewających dźwięków bębnów. Widzę małą dziewczynkę: buty 3 numery za duże, sukienka zmieniła swój kolor z granatowego na ziemisty, ale citenga (tradycyjny materiał zambijski) - zawiązana w pasie kołyszę się wraz z biodrami przy dźwiękach Shakiry. Już pieciolatek biorąc do ręki bęben lub coś „bębnopodobne” bez problemu wystuka rytmy „tam-tamów” - niczym alladyn budzący dżina z czarodziejskiej lampy. A tańczyć się chce…

Mamy nową dziewczynkę w przedszkolu. Wygląda jak mała czarownica i jest piękna :)

wtorek, 21 października 2008

Plaża, relaks i nowy… mąż


Tym razem weekend minął mi pod znakiem totalnego relaksu. Niesamowite! Zero sprzątania, zero zakupów – co dało się odczuć dzisiaj po pustej lodówce. Ale w końcu najbardziej liczą się wspomnienia. A po tym weekendzie będzie ich jeszcze więcej.

W piątek Manse odwiedzili nauczyciele z Luvingu, miejscowości oddalonej od nas ok. 400 km. Ciepły wieczór, gwiaździste niebo, początek weekendu i chęć relaksu po całym tygodniu – sprzyjały spacerom, na który właśnie się wybrałam. Zobaczyłam grupkę ludzi wesoło siedzących przy inbuli – rodzaj tutejszej „kuchenki” używanej gdy nie ma prądu i pracowicie przygotowujących jakąś większą ucztę. Wedle tutejszych zwyczajów śmiało ich pozdrowiłam i zapytałam czy nie potrzebują pomocy. Wtedy właśnie poznałam naszych gości z Luvingu, a wśród nich mojego .. „męża” :) . Zarówno ja jak i oni byliśmy w bardzo dobrych humorach, więc konwersacja przebiegała bardzo swobodnie i przyjacielsko/ Może zbyt swobodnie, bo w końcu „wkopałam się” w małżeństwo. Jeden z moich nowo poznanych znajomych oświadczył siostrze (zakonnej nie rodzonej!), że chce się ze mną ożenić. Na co ona żartobliwie odpowiedziała, że nie widzi problemu. W ten sposób nasze dobre humory podchwyciły komiczność sytuacji i zaczęliśmy planować ...ślub. Dużo było przy tym śmiechu, słowo się rzekło i nie można było się wycofać :)


Następnego dnia nasi nowi przyjaciele zaprosili nas na wycieczkę do Samfy, gdzie znajduje się piękna plaża. Była okazja do bliższego poznania się, wymienienia doświadczeń – w końcu jesteśmy z jednej branży - , dostrzeżenia różnic kulturowych panujących między nami i tego, co zawsze je przezwycięża – czyli śpiewy, tańce, zabawa. Na początku narzekając nieco na mojego „męża” – nic mi nie przynosił, nic nie podawał :) w rezultacie stwierdziłam, że nie jest taki zły. Pomijając kilka drobnych szczegółów jest całkiem w porządku. Okazał się dobrym kierowcą, wykształconym (nauczycielem), raczej nieśmiałym typem- więc nie musiałam mieć go cały czas na głowie. Poza tym modli się w skupieniu i całkiem dobrze się prezentuje. No i w końcu zjawił się wtedy, gdy był najbardziej potrzebny: gdy jego koledzy obsypali mnie mnóstwem pytań. Nie jest tak źle – stwierdziłam.


Odstawiając nieco żarty i wracając do pytań. Jak wytłumaczysz Zambijczykowi, dlaczego tak naprawdę nie związałabyś się z Afrykańczykiem? Na pytanie wymień przynajmniej 3 powody – wystarczy mi jeden: różnice kulturowe. Dlaczego Afrykańczyk nie koniecznie miałby tak dobrze w Europie jak biały tutaj pod względem pracy i szacunku. Dlaczego u nas jeśli dostanie pracę to raczej na sprzątaniu lub zmywaku? Co rozumiem przez wyrażenie różnice kulturowe? Szukałam słów aby pomóc im i sobie zrozumieć, że za tym wszystkim stoi jeszcze echo przeszłości, które jeśli może być w ogóle przezwyciężone potrzebuje wciąż jeszcze kilku (kilkunastu?) pokoleń.


Lubię ich i czuję, że potrafimy nadawać na podobnej fali, ale gdy tylko wystawisz im rękę, wezmą baz wahania i poproszą o więcej (zarówno w kwestii materialnej – co mnie akurat nie dziwi jak i osobistej) Nie będą jak Europejczycy dawać się prosić i udawać skromnych. Tu przynajmniej uczysz się uważać na słowa, bo raz powiedziane wystarczy i niesie swoje konsekwencje. Z drugiej strony, gdy stawiasz sprawy jasno, oni łatwo to przyjmują i rozumieją. Musisz im jednak pokazać, zwrócić uwagę. Sami nie zrobią, nie zobaczą lub udadzą, ze nie widzą. Czasami zaskoczą mądrością spostrzeżeń, praktycznym podejściem i łatwością wyczucia twojego nastroju, ale poczucie granic między nami zdecydowanie się różni. Jak świat byłby uboższy bez tego?!


Tak więc ciepła woda, godziny w niej spędzone, gorący piasek, – tak, że nie da się przejść po nim boso inaczej niż sprinterem i przyjemne, rozśpiewane towarzystwo wypełniły mi całą sobotę. Zdaję sobie sprawę, że umieszczając zdjęcie z malowniczą plaża podczas gdy u nas zapewne szaleje jesienna pogoda nieco się narażam, ale wierzcie mi codziennie wysyłam wam zambijskie promyki i mam nadzieję, że choć trochę do was docierają. A ja tutaj zatęskniłam za naszą jesienią…

piątek, 17 października 2008

CODZIENNE DOZNANIA ESTETYCZNE


"Pięknie tu masz." - usłyszałam dzisiaj od nowoprzybyłego księdza, który zjawił się w Zambiii, aby poprowadzić u nas warsztaty. Rzecz tyczyła się naszego przedszkola, a ściśliej dzieci. Odwiedził nas w szczytowym momencie szaleństwa dzieciaków: 8 rano - mają jeszcze "czas dla siebie" - co oznacza: tarzanie sie po ziemi, walka o zabawki i powtarzający się zwrot "Ba teacher" (w naszym tłumaczeniue: pani nauczycielko) zapowiadający kolejną skragę. To niesamowite - pomyślałam. Ten cały harmider rzeczywiście jest piękny. I wiecie co? Ma ksiądz rację. Jest pięknie. Bo tam gdzie śmieje się dziecko, może być tylko pięknie.

Codziennie oglądam sztukę (chyba dzięki temu tak bardzo nie doskwiera mi jej brak :) ) Bo odkrywanie dzieci jest - jak to powiedziała Karolina (moja poprzedniczka) - jest jak jakiś teatr - sztuka -chyba na najwyższym poziomie jakiej dotychczas doświadczyłam. Czasami dramat ..., czasami komedia lub po prostu proza codzienności. Patrzysz jak ona rośnie, dorasta i cieszysz się będąc jej częścią. Gdy w oczach dzieci zapalają się światła, wszystko inne mija, zostaje to doznanie, które sprawia, że każdego dnia chce się wstać. Nigdy nie wiem co będzie "grane", jakie emocje przyniesie przedstawienie... i choć reżyserem jest proza życia - wiem, ze..: "mam tu pięknie".

niedziela, 12 października 2008

Śniłam


Stoję nad ogromną przepaścią, jakby bez dna. Wyglada groźnie, jednak uśmiecham się, wiem, że taka nie jest i nic mi się nie stanie. Jednocześnie wiem, że jak się w nią rzucę wzniosę się wysoko. I tak się dzieję. Z pewnym uśmiechem spadam, aby za chwilę, zacząć latać niczym beztroskie dziecko, podrzucane w górę…

Nie wiem, czy to był sen, czy sen na jawie...

sobota, 11 października 2008

"Zasada odwrotności" i pierwsza tęsknota

Sobota: dzień zakupów i sprzątania. Dla sióstr to dzień skupienia, podczas gdy u nas rozbrzmiewa głośna tonacja dźwięków Toples: „Ciało do ciała”- trzeba było sobie jakoś pomóc w żmudnym sprzątaniu. Ależ ja zatęskniłam za polskim weselem… Widzę jak tańczę z moją bratową (pozdrowienia Ewie), z oddali wujek nawołujący do toastu lub Marta z Piotrkiem szalejący na parkiecie :) Ale dosyć o moich "szampańskich wizjach".

Ostatnio odkryłam tu nową zasadę. Wszystko tu jest na odwrót. Twoje spostrzeżenia zmieniają się lub może wzbogacają w diametralnym tempie. Nigdy do końca nie zdefiniowane, zawsze zaskakujące. Ktoś dba żebyśmy za szybko nie wyrabiały sobie sądów o rzeczywistości.
Nasza wycieczka do miasta była dzisiaj pod znakiem poszukiwania prezentów dla naszych „secret friends” – wybranych drogą losowania osób, którym wręczyć mamy prezenty w najbliższy piątek. Jest to dzień wdzięczności wśród salezjanów. U nas będzie obchodzony dosyć uroczyście. Wystawny obiad dla nauczycieli, rozdanie podarków, no i dzień wolny od pracy… Szwędałyśmy się dzisiaj zmęczone w piekącym słońcu i przytłaczającym cieple. Zauważyłam, że w takich chwilach tutejszych ludzi najbardziej zbiera na dyskusję. Zatem nie omieszkał nas pominąć pan z zegarkami – wielce zdziwiony na moje stwierdzenie, że nie kupię żadnego, bo nie lubię zegarków. Jak to - ty z Europy nie lubisz zegarków? Musisz mieć przecież poukładany czas…Na szczęście nie tutaj… :) Zapowiedział swoje odwiedziny w niedzielę… Następny pan/mężczyzna koniecznie chcący towarzyszyć w naszej drodze jak to określiłyśmy: donikąd, „wyznania miłości” na markecie, kolejny pan - zdziwiony dlaczego alkohol pijemy w święta, a nie chcemy z nim wypić teraz. W powrotną drogę szukając krótszej i ciekawszej (czyli nieznanej) drogi postanowiłyśmy udać się przez pola. pomogło nam w tym dwóch panów napotkanych po drodze. Niczym pasterze z drewnianymi laskami przeprawili nas przez rzekę i pola. Zastanawiałyśmy się czy poproszą o pieniądze. Nie prosili, lecz podziękowali za spacer.
No i „zasada odwrotności”…: Idziemy dyskutując jak to miłe są tutejsze starsze panie, podchodzą do nas ze szczególną otwartością i nic od nas nie chcą. Ledwie skończyłyśmy wymieniać te spostrzeżenia, gdy zaczepiła nas starsza kobieta, serdecznie pozdrawiając i… prosząc o talk tima (doładowanie telefonu) :) Naprawdę nie jest to pierwszy przypadek, kiedy wypowiedziane słowo, za chwilę znajduje swoje zaprzeczenie. Jedna z dziewczynek z oratorium, której nie widziałyśmy od przyjazdu w innym ubraniu niż w jednej podartej sukience, następnego dnia zjawia się w spodenkach i t-shircie. Oczywiście gdy tylko (niczego się nie domyślając) udało jej się zanegować nasze spostrzeżenia wróciła do swojej… sukienki. Podchwyciwszy działającą „zasadę odwrotności”, zaczęłyśmy mówić jak to bardzo nie chce nam się … piwa :)

"Afryka dzika" - nie tylko Afryka

Większość rzeczy zaplanowanych na dzisiaj poszła w odstawkę. To jest Afryka – pomyślałam. Jednak zaraz jakiś dobry chochlik sprostował nieco moje myśli – to nie Afryka, tak jest wszędzie. Zatem wracając do wczorajszych planów: dzisiejszy solenizant (jak zawsze obecny), dzisiaj nie zjawił się w przedszkolu. A ja robiłam mu pół nocy koronę ..(hehe – ok. przesadzam z tą połową nocy). Ani Talent Show w oratorium, ani „pogawędka” na temat przestrzegania reguł w przedszkolu nie miały szans na realizację, ale za to zupełnie przypadkiem i spontanicznie zrobiliśmy coś w rodzaju dramy, która jest jednym z moich … cichych marzeń tutaj... Po raz pierwszy od wielu lat grałam też w kosza… Trudno było mi dotychczas uwierzyć, ale to jedna z pasji mojego dzieciństwa. Już przypomniałam sobie dlaczego J
Dzisiaj w końcu udało mi się zrozumieć pewien błąd językowy (???), który dotychczas uważałam raczej za …bezczelność. Chodzi o bardzo popularną postawę niektórych tutejszych ludzi - postawę typu: „Give me”. Słysząc często „give me MY (money, jacket, clock etc.) - nie mogłam zrozumieć jak to YOUR jacket??? Okazuje się jednak, że większość jej przedstawicieli właściwie nie odróżnia słów: my & yours. Bo jak wytłumaczyć stwierdzenie dziecka w przedszkolu: „give me my chair”? Na początku zdenerwowana tego typu „żądaniami”, tak teraz uśmiecham się tylko z niedorzeczności takiego stwierdzenia. Owo „my” jest zwykłym wyuczonym frazesem powtarzanym przy możliwej okazji zdobycia tego, czego w normalnych warunkach nie mogą mieć. Tak naprawdę tutejsza perspektywa białego w postaci potencjalnych zdobyczy nie dziwi mnie, bo niby dlaczego mieliby nie próbować łatwą drogą osiągnąć czegoś, co w ich mniemaniu ułatwi im egzystencję, pozwoli zaspokoić głód chociażby na krótką chwilę. W imię wyższych wartości? Trudno o nich myśleć przy pustym żołądku… Widzę, że zmienić tego nie mogę. Mogę jedynie ofiarować swój czas, uśmiech, być może niewiele przy podstawowych potrzebach, ale to coś, w co zawsze wierzyłam. Chyba dlatego tu jestem…

czwartek, 9 października 2008

NO I MAMY DESZCZ …

Własnie stoczyłam walkę z bandę ciem, które pojawiły się jak dzikie po pierwszym prawdziwym deszczu. Początki opadów dało się odczuć już wczoraj, jednak zaledwie tak, jakby ktoś z nieba nieśmialo i delikatnie bawił sie kropidłem. Dzisiaj natomiast zaszczyciła nas ulewa z prawdziwego zdarzenia. Jak dobrze...


Jutro będziemy obchodzić nasze pierwsze urodziny w przedszkolu. Mały Alex konczy 4 latka i z tej okazji bedzie mógł poczuć się królem przez caly dzien. Na Creative w „starszakach” czeka nas przygotowanie niespodzianki (równiezż urodzinowej) dla Teacher Melby, ktora swoje swięto obchodzić będzie w poniedziałek. Zapowiada sie radosny dzien, może z wyjątkiem ... SCIENCE – na którym postanowiłam odstapić nieco od schematu, ale wcale nie na rzecz Kreatywnosci czy Improwizacji, lecz na rzecz PRZYSWAJANIA (dotychczas byłam tego zagożałą przeciwniczką) – przyswajania reguł – bez których w grach, zabawach jak i codziennych przedszkolnych czynnościach ani rusz. Musimy uciąć sobie z maluchami „pogawędkę” na temat ich przydatności, a że mój Bemba wciąż jest na poziomie bardzo początkujacym, „pogawędka” może być nieco dluzższa :)... W oratorium mamy „Talent Show” i cały czas sie głowie, co tu zrobić, żeby wyłowić ukryte talenty wsród naszych "obdarciuchów". Wiele z tych dzieci ma swoje dary od Boga, które najczęściej nie mają szans na rozwój taki, jaki maja nasze talenty w Europie.


Ostatni czas upłynął mi pod znakiem nabierania silł i poszukiwania w sobie nowych/uśpionych pokładów, którymi mogę sie tu podzielić. Wycieczka do Serenje (400 km w dół) i wspaniały weekend z dawno niewidzianymi przyjaciółmi , zwlaszcza moją kochaną czeską siostrzyczką (na zdjeciu) były potrzebną odskocznią, a zarazem szansą pierwszej tęsknoty za Mansą - moim tutejszym domem. Komary (miejmy nadzieję, że te nie groźne), słońce, relaks i humor dały mi sie we znaki. Odkrywanie nowych skarbów Afryki w postaci przyrody (wodospady, jaskinie) jak i ludzkich dusz, zwiększyło siły i chęci do dalszej pracy. Codzienność, jednak wciaż zaskakuje i stawia na nowo pytania: ile z siebie naprawdę wkładam w jej tworzenie? Ile jest w tym poszukiwania własnych sił, a ile oddawania się w ręce Boga? Ostatnie moje motto: „Take it easy” chyba juzż weszło mi w krew i sama sie sobie dziwie, jak „na luzie” przyjmuje wiele rzeczy. Teraz przyszedł czas na: „Take it as Christ would like you to take it”. Z tym mozże nie być tak łatwo, więc trzymajcie kciuki, a postępy - miejmy nadzieję - opiszę wkrótce.


P.S. Mamy tu w sklepie nasze polskie ogorki korniszone – niesamowite. Wczoraj otworzylysmy je z Jola w zwiazku z uczczeniem nadejścia pory deszczowej :)

środa, 17 września 2008

HERE ARE THE CHAMPIONS


14.09.2008
Dzisiaj mieliśmy przyjemność uczestniczyć w meczu, w którym jedną z drużyn rozgrywających byli nasi chłopacy z oratorium Don Bosco. W odpowiedzi na zaproszenie trenera postanowiłyśmy sobie zrobić z Jolą wycieczkę i powspierać trochę chłopaków. Samfya – miejsce docelowe rozgrywek - to miasteczko oddalone od Mansy ok. 80 km z piękną plażą i wioskami w budowie przypominającymi nieco bardziej nasze polskie domki. Dzisiaj również po raz pierwszy wśród tutejszych ludzi zaskoczyło mnie liczenie się z czasem. W odniesieniu do europejczyków w Zambii funkcjonuje pewne powiedzenie: „Wy macie zegarki, my mamy czas” A więc wcale mi się nie spieszyło i jeszcze 15 minut przed wyjazdem drużyny, leniuchowałam sobie spokojnie na łóżku. O dziwo Michael przyszedł po nas 10 minut przed czasem (!!!), oznajmiając, że wszyscy na nas czekają.…
Wsiadamy do 29 osobowego „busiku”, ale oczywiście bierzemy 39 osób :) Część chłopaków ubrana w czerwono - białe stroje (prawie jak Polska flaga) rozgrzewa towarzystwo przed meczem klaszcząc, i śpiewając. Na początku nieco z dystansem (w końcu dołączyły do nich dwie obce i dziwne istoty ) ale i z nieukrywanym zadowoleniem zerkają z kim mają do czynienia. Droga szybka i przyjemna. Na miejscu część ekipy (tej kibicującej) zabrała nas na spacer po okolicznych wioskach i oczywiście się zgubiliśmy. Na mecz dotarliśmy tuż przed drugą połową, ale tak naprawdę to wtedy wszystko zaczęło się rozgrywać. Zrobiłyśmy im małą konkurencję, bo okoliczne dzieciaki zamiast oglądać jak drużyna dzielnie wyciska z siebie siódme poty na boisku, stanęły do niej tyłem przyglądając się… nam :) Chłopaki strzelili 2 gole, - niestety tylko 1 został uznany – i mecz zaliczamy oczywiście do wygranych. W drodze powrotnej nie tylko dziurawe drogi sprawiały, że czułam się jak na safari, ale i cała ekipa skacząca i tańcząca z radości, a my razem z nią. W końcu nie co dzień się wygrywa no i 3 punkty trafiły na konto drużyny. Dzień radosny i owocny.
Jutro rano powitam moje przedszkolaki z Laura class, a po południu znowu zagramy w „Kamschi Karirarira” z dzieciakami z oratorium – tutejsza wersja „mam chusteczkę haftowaną” w rytmach Bemba. To moja ulubiona gra, one już to zauważyły i gdy tylko chcemy w coś zagrać otwierają szeroko oczy i pytają: „Kamsi Karirarira???”
W przedszkolu robimy Creative, Music, Science… i czasami rozkładamy ręce śmiejąc się z nauczycielami, bo wśród 45 brzdąców różne rzeczy mogą się zdarzyć. Na pytanie: „In which months are we now?” słyszymy: „We are In Zambia”. Cóż, trudno zaprzeczyć :) . Mansa i jej mieszkańcy stopniowo stają się moim domem. Codziennie rano żwawym krokiem wstaję na mszę świętą. Nie jest to moim obowiązkiem, ale za to fajnym początkiem dnia. Później zmaganie się z codziennością: hałas w przedszkolu, dzieci pełzające po podłodze i przyciskające z całej siły wygrzebane z miski zabawki, podchodzą proszą aby zawiązać buta, wytrzeć nosa, albo „przykleić się” i powalczyć o rękę „teacher”. Każdy dzień to lekcja, Czasami zastanawiam się czy tylko dla mnie, czy dzieciaki też coś z tego wynoszą. Poza tym plącze sobie język swoimi próbami Bemba (za to miejscowi mają rozrywkę) i aktualnie pracuje nad wcielaniem w życie nowego motta: „Take it easy” – jak dotąd najskuteczniejszy sposób odnalezienia się w tutejszej rzeczywistości. Przed nami cały tydzień i sporo pomysłów do wypróbowania, które spisałyśmy sobie na kartce. Ciekawe, które z nich uda się zaliczyć do„zrealizowanych”…:)

środa, 3 września 2008

Pierwsze kroki

29.08.2008 Lusaka:
Wylądowaliśmy liniami South African na lotnisku w Lusace. Wszystko odbyło się bez problemu za jedynym wyjątkiem: naszym bagażom spodobała się RPA i tam postanowiły przedłużyć swój pobyt. Co tam tylko przesiadka…! :) Nie tylko nasze walizki się zbuntowały, co dało się zauważyć po kolejce ludzi stojących przy stoisku „CLAIM LUGGAGE”. Na szczęście już wieczorkiem postanowiły wrócić do swoich właścicielek.

Sama stolica jest… jak to stwierdziłam dyplomatycznie z Jolą „inna niż te które dotychczas widziałyśmy”. Pełno w niej zarazem sklepów i marek znanych w Europie (można się odnaleźć i poczuć namiastkę globalnego świata), jak i codziennej tutejszości: ludzie na ulicach, kobiety noszą różnego rodzaju produkty na swoich głowach, brak śmietników, handel przyuliczny i środkowouliczny :) , pełno bananów, pomidorów, papaii, zapach ziemniaków pomieszany z ziemią wypaloną słońcem – swoją drogą niesamowity, boję się przyzwyczajenia do niego, a więc i jego utraty, ludzie leżą i odpoczywają w cieniu billboardów. Po ulicy śmigają niebieskie busiki (w przełożeniu nasze autobusy) załadowane ludźmi trąbiącymi i wykrzykującymi miejsce do którego zmierzają, gdyby ktoś chciał się z nimi zabrać. Jak to w stolicy: mnóstwo tu urzędów, ambasad, sklepów w kolorze zielono różowym Zain – nowej sieć telefonicznej. Nie ważne, czy sklep oferuje usługi sieci czy też po prostu materiały budowlane, kolory zielony i pink zdecydowanie dominują. Aktualnie Zambia przeżywa żałobę narodową z powodu śmierci swojego 3-ego (od czasu uzyskania niepodległości) prezydenta. Czas ten przypomina papieskie dni skupienia po odejściu Jana Pawła II. W radiu leci jedynie spokojna, nostalgiczna muzyka, a telewizja nie wyświetla nic innego poza relacjami z ceremonii pożegnalnych bądź programów o zmarłym prezydencie. W sensie organizacyjnym ludzie nie bardzo wiedzą jak do tego podejść, bo w końcu jest to pierwszy prezydent, którego Zambijczycy żegnają w ten sposób. Levy Mwanawasa cieszył się i cieszy nadal znaczącym uznaniem zarówno wśród tutejszych jak i na szerszej arenie politycznej.

Każde moje wyjście z Mornese, to nowe doświadczenie. Z daleka słyszę dzieci krzyczące „Halo Asia”. Ludzie tu pozdrawiają się cały czas i jest to chyba podstawowa zasada kulturalnej ogłady wśród Afrykańczyków. Zdecydowanie się udziela i jak dotychczas sprawia mi przyjemność. Z drugiej strony jestem zdecydowanie bardziej zauważalną istotą chodzącą – normalka -, ale patrząc na gromadkę biegających dzieci, które przy chodzącym białym ewenemencie nikną gdzieś w tłumie, robi się trochę przykro (przynajmniej w mojej europejskiej głowie).
Nie czuję się inna. Obco tak, ale sama inność między nami jest tak oczywista, że aż naturalna. Dzięki temu mam wrażenie, że szukamy czegoś więcej, a czasami się nie rozumiemy – to też dobrze, zmusza do wysiłku no i co robilibyśmy cały rok gdybyśmy się tak łatwo rozumieli :)

Po 3 dniach wyruszamy prawie 1000 km od Lusaki na północ do Mansa – mojego wymarzonego, usilnie oczekiwanego miejsca stacjonarnego :) Jedziemy w piątkę samochodem, według zasad ruchu lewostronnego. Ja z Jolą i siostrą Marią (Zambijką) z tyłu, Janusz z siostrą Zofią robią za kierowców. Jest czas na delektowanie się obrazem Zambii. Poza stolicą, roztacza się krajobraz sawanny, gdzieniegdzie wioski i coraz to ludzie spacerujący wzdłuż drogi, bądź próbujący coś sprzedać przejeżdżającym, gotują posiłki przed domem, myją dzieci, siedzą w cieniu. Trudno mówić o delektowaniu się, podczas gdy wiele elementów krajobrazu (mimo całkiem dobrej kondycji filmów dokumentalnych) wciąż nie jest dla nas europejczyków łatwe do przetworzenia. W samochodzie afrykańska muzyka, jemy popcorn i śmiejemy się mówiąc: „jak w kinie”. To dobre określenie: pierwsze wrażenia typowo zewnętrzne, powierzchowne, niczym widz przed kolorowym ekranem. Na te głębsze, prawdziwsze musicie dać mi trochę czasu :).

poniedziałek, 11 sierpnia 2008

Teatr życia ( wbrew pozorom na wesoło :) )



Wyruszyć w podróż… Spojrzeć na siebie.. raz jeszcze. Oczami duszy. Tak można tylko z oddali.
Zrezygnować z miłości do siebie… Hm – najtrudniejsza rzecz. „Miłość to śmierć” – śmierć siebie samego. O takiej śmierci marzę.


„Ja” – to maska przybrana, nałożona gdy tylko wrzucono nas w teatr życia. Jaką rolę gramy?
Po części napisaną przez innych z dodatkiem elementów własnej kreacji. Teatr życia można polubić, przyjąć bezrefleksyjnie, zgodzić się nań z nienawiści, albo tworzyć własną scenę, będąc zarazem skazanym na margines „towarzystwa artystycznego” (społeczeństwa).
A anioły? Przyglądają się temu ze smutkiem, chcąc coś wyszeptać, lecz zadufany „artysta” machnie tylko ręką myśląc, że odgania muchę.

Granice mojego domu

Gdzie kończy się, a gdzie zaczyna mój dom? Przyznam szczerze, że tego pytania jeszcze sobie nie stawiałam. Należy zapewne wspomnieć o jakim domu mowa. Wewnętrzny – psychologiczny, czy zewnętrzny – fizyczny? W moim obecnym przypadku (i być może w ogólnym przypadku :)) są to pojęcia nierozerwalne. Podróże kształcą? Właśnie takie podróże uwielbiam… A skłonił mnie do tych przemyśleń Poznań, a raczej wycieczka do Poznania.

Niby nic: pobyt niecałe 2 dni (z czego połowa czasu w pociągach), wyjazd „formalny”, „służbowy” - jak kto woli – na kurs pierwszej pomocy. Muszę wtrącić dygresję (a mam do tego nie lada zdolności)! Przeraża mnie siła słów. To one sprawiają, że coś niedookreślonego w naszym umyśle, zamienione w słowo staje się nagle rzeczywistością. Dlatego gdy piszę nigdy nie wiem do czego dojdę. ..
Ale wróćmy do meritum... Zapowiadało się tragicznie - szczególnie ze względu na stan konta i rosnący w trakcie tej eskapady debet. Jednak zanim debet, było i spóźnienie. Pociąg na trasie Białystok – Warszawa do Warszawy Centralnej dojechał oczywiście z poślizgiem. 5 minut na przesiadkę? No, w końcu to tylko stara, znajoma Warszawa i zmiana peronu nie jest trudna, ale w takiej sytuacji lekki stres zawsze jest. Na peronie nie widziałam jeszcze tylu ludzi… Czy oni na pewno czekają na ten sam pociąg z miejscówkami?!! Mnóstwo młodzieży wracającej z koncertu (niestety nie udało mi się wyłapać z jakiego) – wspaniałe pole do obserwacji - jaki plus tej całej sytuacji! :).


Dojeżdżamy do Poznania. Jupii!!!. Nie.., Stop! Ironia losu po raz kolejny uczy cierpliwości. Pociąg stanął tuż przed Poznaniem z powodu naprawy torów. Niezapowiedziany przystanek potrwał prawie 1,5h. Nie byłoby problemu gdyby nie ten wkradający się wszędzie CZAS (wyznaczona godzina szkolenia). No i moje PLANY swobodnego spacerku po Poznaniu... Jednak inwestycja determinuje, plany ograniczają (?) Wszystko to zmusiło mnie do wzięcia taksówki. I to był początek kiedy pieniądze w szybkim tempie zaczęły się ulatniać…

Wieczorem doczekany spacerek po Poznaniu, zakup biletu powrotnego – 2x droższego :/ - ale żeby spłacić dług dojechać do domu przecież muszę. W każdym razie liczył się spacer i to, co w trakcie niego odkrywałam. Poznań odsłonił przede mną swoją ... egoztykę. Taki właśnie mi się wydał. Wcześniej, mijając go jedynie przejazdem, nie było okazji abyśmy spotkali się „twarzą w twarz”. Zdziwienia, niepewność dnia, godziny, zdarzeń i wszystko to, co wiąże się z podróżą znowu mi towarzyszy... Brakowało mi tego.


Elementy „mojej” kultury były jak gdyby cząstkami "swojego" rozrzuconymi na "obcym" terenie. Czy jestem jeszcze w domu czy już nie?
Poznań nocą… cudownie. Mijam CK Zamek z tablicą upamiętniającą ludzi walczących o polską kulturę. Aleją w dół - Pomnik Polskiego Państwa Podziemnego i Armii Krajowej. Ślady historii łączą mnie z tym miejscem. Pojawienie się elementu wspólnego, "naszego" jest kluczowym elementem do budowania mostu porozumienia i zależności.

Następny dzień rano: dom Dmowskiego, sylwetka Marcinkowskiego, kierunek Stare Miasto i.... nagle na drodze kościół salezjanów. Czy teraz jestem w domu??


Pojawia się ten stan, kiedy wiesz, że twoje wędrowanie „bezcelowe” dokądś Cię prowadzi. Najbardziej błogie poczucie bezpieczeństwa jakie znam... Wiesz, że nie ty tu kierujesz i wiele byś stracił gdybyś się temu nie poddał. Teraz wszystko o czym pomyślę za chwilę się wyjaśnia. Pięciu błogosławionych chłopców - poznańskich męczenników z Oratorium Jana Bosko, ujawnia się przede mną i już ze mną zostaje. Będą mi jeszcze towarzyszyć w dalszej podróży, tej większej niebawem. Poczucie bezpieczeństwa i celowości


-...wystarczy by żyć.
Nie wiem, czy to oni, wspólna historia, przygoda, czy kurs pierwszej pomocy na którym nie sposób nie odczuć życia ludzkiego jako wartości samej w sobie, sprawiły, że granice mojego domu poszerzyły się. Zostawiłam tam coś z siebie, a coś we mnie urosło, urodziło się, wyrusza dalej przez pola pięknej krainy - Polski. Obcy Poznań - to teraz część mojego domu.