sobota, 14 marca 2009

Byla pewna niedziela


Wczesne popoludnie: wokolo cisza i pustka. Pojedyncze osoby pojawiaja sie w slonecznym, pomaranczowo - zielonym krajobrazie. Zbyt szybkie i zdecydowane ruchy w zestawieniu z panujaca cisza i goracem, zdecydowanie kontrastowalyby z ogarnaijacym widnokregiem. W Afryce to krajobraz ogarnia ciebie, a nie ty jego. Niebo swoja wielkoscia przywoluje pojecie nieskonczonosci. Barwami i dynamicznoscia zas, opowiada o sile, zmiennosci, niezdecydowaniu i pieknie przyrody. Idziemy z Jola w odwiedziny do naszych sasiadow. Tak blisko, a tyle zdarzen po drodze... Kobieta robi pranie – pogoda zdecydowanie temu sprzyja, – rozesmiana uczy nas Cibemba i rozmawia z nami... o Polsce, o swoich marzeniach, porzuconej szkole, o tym, ze zabraklo jej dzisiaj pieniedzy, aby kupic ryby na markecie... Jej corka zbiera i wraz z nami przygotowuje liscie dyni do ugotowania. Zielone i cierpkie w dotyku - taki smak zachowuja po przygotowaniu.

Nagle spada deszcz. W przeciagu 3 minut aura zmienia zupelnie scenerie. Nasze gotowanie przenosimy do srodka cegielnego domku. W srodku ogarnia mnie ciemnosc. Przez chwile zastanawiam sie, czy Ci ludzie na pewno tu mieszkaja. Wnosza taborety i na betonowej podlodze rozstawiaja swoja zastawe: garnek i porcja lisci na gazecie. Zastanawiajaca mnie dotychczas - tuz za mna - zaslona odkrywa swoja tajemnice. Za nia kryje sie kanapa, stolik i dwa fotele. „Jestem twoja Bamajo” – slysze od kobiety. „Kazda starsza od ciebie kobieta, bedzie dla ciebie jak matka. Dlatego twoja mama jest moja siostra. Tak jest w naszej kulturze.” Rozgladam sie: mimo popoludniowej pory w izdebce jest ciemno. Oprocz otwartych drzwi, nie dochodzi tu zadne inne swiatlo - skromnie, troche nieswojo, jakos dobrze zarazem. Zostawiamy kilka ciuchow przybylych w spoznionej kilka miesiecy paczce do Marka. Rozbiegane oczy mieszkancow natychmiast ogarniaja wzrokiem cala zawartosc reklamowki: Co przynioslysmy? Co dostana? Co, komu i ile sie trafi?
Do naszej „Bamajo” przychodza dwie kuzynki. Kobiety wszedzie musza sie nagadac, wiec my z Jola, Lamkiem i Brightem (jej synem) idziemy na market, aby dolozyc cos do przygotowywanego posilku, ktory „koniecznie musimy sprobowac”. Kupujemy male, suszone rybki. Obydwie mamy te same dylematy. Na ile wspolne jedzenie jest dla nas bezpieczne, ale serce przejmuje gore i wymarzony moment kobiety, kiedy widzi, ze jem „inshime” – jej tradycyjne i podstawowe pozywienie sprawia nie tylko jej, ale i mi przyjemnosc. Rece myjemy w malej misce z woda, zarowno przed jak i po jedzeniu. Inshima to ten rodzaj pozywienia - zjadany oczywiscie rekoma - ktory pozostawia klejace sie palce. Ugotowana kasawe nakladamy z jednej miski, wzbogacajac ja usmazonymi rybkami z cierpkimi liscmi dyni.
Tutaj ludzie nie pozwola nam (paradoksalnie) chodzic glodne. Spacer miedzy 13, a 15 niemal gwarantuje, ze czyjes wesole nawolywanie, zaprowadzi cie nad wspolna miske „inshimy”. Przypomina mi sie jak wiele razy ja – proszona o cos - musze powiedziec nie. Dzielenie sie nie przychodzi mi tak latwo? Zegarek, ktory mam na reku chcialaby nie jedna osoba. Chleb, ktory niose w torbie rowniez. Brakuje mi wiary, aby go rozmnozyc? Kupujac raz, ucze biernosci? Czy jest to droga sluszna? Najwiekszy dylemat, po 6 miesiacach zostaje nadal bez odpowiedzi...

Brak komentarzy: