piątek, 17 kwietnia 2009

W Tanzanskiej wsi

Swiatlo swiec delikatnie rozjasnia ciemne i duze pomieszczenie w ktorym sie znajduje. Duzo w nim sloni - krzeselka stoliki i szafki podtrzymywane sa na ich drewnianych grzbietach. Na zewnatrz pelno jaskrawej zieleni, wysoka trawa i bujna roslinnosc - To tanzanska wies. Nie da sie ukryc, ze rozni sie ona od zambijskiej. Przede wszystkim kroluje tu jezyk suahili. Przestrzen - doslownie - zakrywaja liscie zielonych, roznego rodzaju drzew. Domy zdaja sie byc o nieco lepszym standardzie, a ludzie..., jakby ich troche mniej... lub moze skryli sie za "morzem zieleni". Jestesmy ok 40 km od Dar-es Salaam.

Pierwszy raz kosztuje mleczka kokosowego i podpatruje jak gotuje sie w nim ryz i liscie kasawy - dobrze mi znane, lecz dotychczas bez kokosowego posmaku, ktory nadaje im przezroczysty plyn z kokosa.
Aby dostac sie na tutejszy market dolaczamy sie do jednego z motocyklistow - tutejszych przewoznikow, co kosztuje 1000 szylingow (ok 2.5 zl). Nastepnie bierzemy autobus (minibus), czyli tzw "dala-dala", aby poznac Dar-es Salaam - To miasto portowe, ktorego brzegi okrywa Ocean Indyjski. Jest tu ogromny fish market - jeden z podstawowych zrodel utrzymania wielu ludzi. Spotkac mozna zarowno wysokie, oszklone na wzor wspolczesny budynki, jak i miejsca stare, brudne, jakby dawno zapomniane. Na ulicy panie i panowie w jeansach, badz ubraniach z europejskich magazynow mody lub okryte kolorowymi chustami, nieraz zupelnie calosciowo z ledwie widoczna odslona na oczy - muzulmanki, kobiety w tradycyjnej citendze, mezszczyzni w dlugich szatach i arabskich czapeczkach na glowie. Koegzystencja islamu, chrzescijanstwa czy tez hinduizmu jest wpisana w to miasto. Pelno tu straganow na ktorych leza swieze, poroskladane owoce kuszac przechodni swoja barwa i soczystym zapachem. Oprocz tego pelno rozmaitosci, ktorych nazw i skladnikow jeszcze nie poznalam, kolorowych materialow i masajskiej bizuterii. Miasto to zdaje sie przyciagac przede wszystkim zmysly. Zaprasza, aby sie w nim zanurzyc.
Znudzeni nieco atmosfera tanzanijskiej wsi, postanawiamy z tego zaproszenia skorzystac.

W Parku Narodowym...

Przychodzi po nas szczupla, biala kobieta w towarzystwie niemalze 2 metrowego rownie szczuplego rastamanina. W swoim zielonym mundurze i ciezkich butach przypomina komandosa - "To bedzie wasz przewodnik" - slyszymy. Jedziemy jeepem w kierunku Victoria Falls. Na miejscu spotykamy Alfreda uzbrojonego w bron palna - nasza obstawe przed dzika zwierzyna. Po godzinie tropienia sladow zebry, ogladania pozostalosci po nocnych przechadzkach hipopotama trafiamy w tereny na ktorych z oddali dostrzegamy duzego rozmiaru dzikie zwierzeta. Podchodzimy blizej, to Whitebeast. Niedaleko od nich zza zieleni wynurza sie Buffalo. Zblizamy sie na odleglosc z ktorej ja nie czuje sie juz bezpiecznie, a w wyobrazni widze naglowki gazet pt: "Turysci zaatakowani przez Buffallo". Zadowolony przewodnik karze nam usiasc i spokojnie obserwowac zwierzyne. Byk ten ma rogi tak ciezkie, ktore przygniataja mu glowe, ze z powodu ich ciezaru nie jest w stanie widziec z odleglosci. Pozycja siedzaca jest zatem zdecydowanie bezpieczniejsza. Po zderzeniu twarza w twarz z "jednym z najbardziej nieprzewidywalnych zwierzat" idziemy ogladac stado Wheetbeest. Wraz z zachodem slonca przyjezdza po nas jeep. Po drodze napotykajac jeszcze stado malp, zalujemy troche, ze nie udalo nam sie "wytropic" zyrafy czy zebry, ale podziwiajac zachodzace slonce wsrod piekna przyrody w ktorej dzika zwierzyna szykuje sie do snu zadowoleni wracamy do hotelu. Myslami jestem przy dzieciach z Mansy... Jest to pora w ktorej zazwyczaj wracaja z oratorium do swoich domow. Co robia teraz? O czym mysla?

środa, 8 kwietnia 2009

07.04.2009 Wodospad Wiktorii i rodzina babunow

Po raz pierwszy w Zambii wstaje przed godzina 9. Dzis jedziemy zobaczyc jeden z cudow swiata, odkryty przez Livingstona - Wodospad Wiktorii - tym razem po stronie zambijskiej . Cena wejscia dla rezydentow (czyli dla mnie i dla Joli ) nieporownywalna do turystycznej (niecaly dolar w stosunku do 10-eciu dolarow). Pierwsza niespodzianka: stoimy w piatke w kolejce do wejscia - 4 bialych i 1 czarny - Pani za lada, niepewna tego co widzi , nie moze uwierzyc, ze nasz 5-aty kompan to czysty zambijczyk . Widocznie tacy klienci jej sie nie zdarzaja.

W Zambii zbliza sie koniec pory deszczowej. Woda z wodospadu unosi sie w powietrzu tworzac wodne chmury, widoczne z ulicy naszego hotelu - odleglosci okolo 7 km . W parku, w ktorym mozna ogladac wodospad chmury te nieraz przyslaniaja widok poteznego strumienia wody pedzacego w dol oraz piekna natury wokolo . Woda unoszaca sie z wodospadu nie zostawia na nas suchej nitki. Cieple slonce przedzierajace sie przez zielen dzikiej przyrody wynagradza jednak skutki jej wszechobecnosci.

Piszac to , slysze rozmowe dwojga ludzi :
"Co jest typowym pozywieniem w Zambii?" - pyta chlopak.
"Inshima" - odpowiada dziewczyna
"Jak to smakuje?"
"Jak nic, to tylko maka, nie ma zadnego smaku . Wole nie jesc nic, niz to."
Mysle sobie , ze tak negowana przez dziewczyne inshima jest podstawowym pozywieniem wiekszosci ludzi w naszej Mansie. Przypominaja mi sie slowa pewnej kobiety: "My musimy jesc inshime. To nam daje sile i wypelnia zoladek."
Wracajac do m iejsca gdzie przypadkiem znalazl sie niegdys Livingstone. Tuz przed zakonczeniem naszej wycieczki po krainie wodospadu Wiktorii, znajdujemy zejscie do goracego zrodelka , do ktorego splywa woda z wodospadu . Postanawiamy nim podazac . Z dolu dobiegaja krzyki. To babuny strasza swoja obecnoscia turystow. Te stworzenia zwrocily moja szczegolna uwage. Postanowilam zrezygnowac ze zrodelka do ktorego zmierzamy na rzecz obserwacji ich zycia. Zostalam, wiec sama w ogromnej rodzinie babunow. Nieco niepewnie znalazlam sobie miejsce na pniu jednego z drzew i przygladalam sie jak rodzice czyszcza sobie nawzajem futra, dzieci bawia sie gryzac iciagajac za swoje ogony - Wyglada to, jakby bawily sie w jakis pociag. Szczegolna moja uwage zwrocil najmlodszy, ktory zgodnie ze swoja metryka byl najbardziej ciekawski i coraz to przerywal swoja zabawe przygladajac sie muzungu z aparatem. W pewnym momencie jeden ze starszych osobnikow stanal zupelnie przy mnie , az poczulam jego dotyk na swojej prawej rece. Na moment znieruchomialam, po czym widzac jak skrobie pazurami po moim aparacie, szybko zdalam sobie sprawe, ze zazyczyl sobie go dostac. O nie, tobie sie on nie przyda - pomyslalam i dalam mu do zrozumienia, ze nie oddam go tak latwo. O dziwo przystal na to i szanujac moja decyzje po prostu odszedl . Uff - odetchnelam .
Jutro czeka nas dzika natura w parku narodowym. Moze uda sie wytropic jakas zebre , zyrafe ...

Przyjazd do Livingstone

Po dlugiej podrozy do Livingstone udajemy sie prosto do hotelu. Znow jestem w "wielkim swiecie". Naokolo sami biali i wciaz ten amerykanski lub brytyjski akcent. W recepcji sa 2 panie: biala i czarna -dla rownowagi . Slucham jak czarna pani w 3 minuty przedstawia nam wszystkie "atrakcje" hotelu. Czuje sie jak w filmie, w ktorym nie potrafie odnalezc swojej roli. Po prawej stronie basen. Coraz to ktos sie w nim zanurza, aby po chwili ochlody wrocic na lezak do przerwanej ksiazki. Ludzie nosza przewodniki tyou: "You can't get lost in Cape Town", relaksuja sie przy stolikach , a ja czuje , ze nie pasuje wiecej do tego swiata. Z druiej strony tak dobrze go znam, znalam... Czuje sie obco wsrod swoich. Radosc sprawiaj mi ludzie napotkani na ulicy, z ktorymi moge zamienic kilka slow w Bemba. Wraca namiastka Mansy. Tu dla nich jestem kims innym - turystom jakich wielu, ktory przyjechal zaliczyc jeden z afrykanskich krajow, wlozyc zdjecie do albumu i pokazac pamiatki znajomym. Pamiatki, ktore to nieraz ich jesc lub niejesc . Bemba sprawia, ze bariera turysta-sprzedawca znika . Staje sie znowu ich przyjacielem. W radiu slychac muzyke, ktora znam z europejskich list przebojow. Odzywa sie zycie, ktore stoi za mna . Przychodzi mysl: czy potrafie - niczym jedna ukladanke - zlaczyc moje dwa swiaty , czy one moga stanowic calosc???

W sklepie z pamiatkami oburzaja mnie obrazki na ktorych biali relaksuja sie przy drinkah nad woda, w oddali zas dostrzec mozna czarnych ubranych w jednolite mundurki - to ich kelnerzy, usilujacy dogodzic spragnionym klientom. Jestesmy w piatke . Zastanawiam sie jak czuje sie nasz czarny przyjaciel, ktory podrozuje z nami i widzi zycie nasze, zycie bialych inne niz w Don Bosco, pamiatki warte nieraz ich calodniowej pracy, niekiedy i miesiaca...Czuje sie jak w kolorowej puszce z lat Andy'ego Worhola. Jak ja poskladam te wszystkie puzzle?

sobota, 4 kwietnia 2009

Przed podróżą

Dzisiaj na poczcie przykleiłam znaczek u dołu koperty śmiejąc się, że jestem już na Zanzibarze… 4-ty kwietnia, dochodzi północ. Przede mną wciąż pakowanie…Zostawiam to miejsce, zostawiam Mansę na prawie miesiąc… Najbardziej boli to, że zostawiam dzieci… Przede mną podróż z której powinnam się cieszyć. Cieszę się, ale czemu to kosztuje? Livingstone, Dar-es Salam, przygoda… Fajna rzecz, ale już nie najważniejsza. Zła jestem na siebie, że z niej nie rezygnuję. Z drugiej strony, czuję, że kolejnym moim krokiem jest wyjazd.

… Szczytem egoizmu jest myśleć czego się nie umie, w czym nie jest się doskonałym… Dla dzieciaków ważne jest po prostu to, gdy ktoś z nimi NAPRAWDĘ jest. Nic takiego? Chyba znaczy więcej niż sobie wyobrażamy, a nieraz trudniejsze jest niż charyzma, umiejętność śpiewania, zdolności artystyczne…,

Patrzę na krzyż…, zapowiedź wiosny…. Nie wszystko rozumiem, ale widzę siłę modlitwy. Przychodzi spokój i świadomość drogi, drogi, która czeka przede mną. Nie wiem po co, ale ktoś ją nam przygotował. Wejdę na nią z wiarą. Za miesiąc czekać będzie mój mansowy dom, chłodniejsze dni i pora sucha, dzieciaki w przedszkolu, dzieci z oratorium, paczka materiałów z angielskiego do wykorzystania od pewnej Kasi..., cieszę się na myśl, że znowu będziemy razem. Mam też cichą nadzieję, że z mniejszą dawką egoizmu.