piątek, 21 sierpnia 2009

Pewna historia...

Pewnego razu były sobie dwie dziewczyny. Jedna miała charakterystyczny nos, drugą zaś w sposób szczególny odróżniały… stopy. Żyły w kraju „muzungu” (bialych) nie znając się wcale, miały swoje marzenia, swoje życie, przyjaźnie, imprezy, życie podobne do życia wielu innych „muzungu”.

Pewnego dnia rzekł do nich Bóg:
- „Chcę, żebyś pojechała do Zambii.”
- „Do Zambii? Przecież to będzie trudne. Co jeśli nie dam rady?” – odpowiedziała jedna z nich.
- „Niedowiarku! Ja jestem z Tobą.” – odpowiedzial jej Bóg.

Podobne, dylematy, obawy, oczekiwania… i to samo TAK odpowiedziano Bogu sprawiły, że drogi tych dziewczyn - z pozoru tak różne - zeszły się gdzieś na Czarnym Lądzie…
Przez rok czasu dwie muzungu poznawały Zambię: jej mieszkańców, jej życiodajność i jej żniwo, pracę w piekącym słońcu i kojący odpoczynek w cieniu drzewa. Poznawały też same siebie – swoje słabości, talenty i możliwości. Poznawały życie – życie które może być tak różne w zależności od tego w jakiej części świata się urodziłeś. Mimo, że obydwie rasy białej nieraz nie rozumiały nie tylko swoich czarnych przyjaciół, ale także siebie nawzajem. Niejednokrotnie były też dla siebie jedynym oparciem, prezentem czekającym na rozpakowanie. Najwięcej nauczyły się wlasnie przy sobie i przy tych najmlodszych: nauczyły się śmiać, bawić i być odpowiedzialne. Odkryły cząstkę raju wśród innych, poznały przedsmak piekła w sobie. Wbrew pozorom okazało się, że dużo je łączy. Najważniejsze było to, że szukały RAZEM, szukały drogi… do serca dziecka, do zrozumienia Zambijczyka, drogi przetrwania, drogi do siebie i przede wszystkim razem szukały Drogi Do Boga.

Na koniec rzekł Bóg: „Jesteś dzieckiem moim. Dla Ciebie przygotowałem ten dar, dar ten czeka też na wielu innych, którzy zechcą iść moją drogą.”







Najpiękniejszy dar jaki tu otrzymałam to UFNOŚĆ, ufność która od tej pory niech zostanie moim jedynym domem…

wtorek, 4 sierpnia 2009

Gdy każde spojrzenie boli... DRAMA – PO PROSTU DRAMA

Tak jest z chwilą odjazdu. Ostatni tydzień w Mansie, ostatni tydzień w oratorium, ostatnie chwile... Wiem, że teraz jest - powiedzmy - „czas żałoby”, że potrzeba czasu i wszystko wróci do normy, uspokoi się, ale już nigdy nie będzie takie samo... A emocje są emocjami.
Codziennie wstaję przytłoczona ciężarem swojego serca. Ale świadomość nieuchronnej utraty każe mi cieszyć się kolejnym dniem w Mansie, kolejnym dniem z dziećmi. Nie jest to jednak takie proste – trudniejsze niż myślałam. Godzina 14:00 – idziemy. Gdy zamyka się za nami brama z oddali słychać „Waisa” (idą) i zaraz widzę gromadkę
biegnących dzieci i wtedy zaczyna się...: każde spojrzenie, każdy uśmiech... boli. Czuję w swoich oczach i widzę w oczach dzieci tą iskrę pożegnania. Straszne są chwile świadomości UTRATY NA ZAWSZE, (zwłaszcza takiej utraty!!!). Już nie trzeba ich uspokajać, uciszać..., nasłuchują każdego słowa, przypatrują się każdemu ruchowi i ... szukają spojrzeń, których ja z jednej strony unikam, a z drugiej strony chłonę jak mogę... To jest prawdziwe „uświęcanie” - torturowanie samego siebie... Brzmi to dramatycznie, ale koniec to DRAMA, którą trzeba po prostu przeżyć. W niedzielę jedziemy do Lusaki i tam będziemy oczekiwać na wylot. Oratorium zostanie zamknięte, dopóki nie przyjadą dwie nowe duszyczki do biegania z dzieciakami, na co wszyscy czekają.
Ogarnęła mnie tu miłość, której się nie spodziewałam. Nie do mnie, nie do końca ode mnie, lecz jakby pomiędzy, jakby tu powstała, wyrosła, narodziła się i w TAKICH dramatycznych chwilach, ona jest po prostu ZADOWOLONA...?!
Nie można tak dramatyzować! Trzeba zrobić z niej coś dobrego! Tylko jak? Panie, pomóż.


Ostatnie chwile...