piątek, 21 listopada 2008

Po prostu nasze dzieci z oratorium


Mam jeszcze godzinę. Spokojnie. Zaparzę kawę, usiądę sobie wygodnie i możemy zaczynać. Odrazu wróciły wspomnienia ze szkoły i czasów studenckich, kiedy tuż przed egzaminem w podobnym stylu zasiadałam do nauki. Mało się zmieniło – albo jestem spóźniona, albo na tak zwany „styk”, nawet tutaj, gdzie czas płynie swoim afrykańskim rytmem. Tym razem jednak nauka sprawia mi większą przyjemność. Znalazłam nauczyciela i to dosyć wymagającego (ależ mi tego brakowało!). Jest nim czternastoletnia dziewczynka – Annie. Dostałam od niej zadanie w ramach… przeprosin (!!!): nauka modlitwy „Zdrowaś Mario” w Cibemba, co naprawdę nie jest proste. Nie spodziewałam się, że zostanę przepytana już następnego dnia. Oczywiście nie wywiązałam się z zadania, więc druga obietnica jest wystarczającym powodem, aby zabrać się do roboty.

Nasze dzieci z oratorium…. Jedno planowało mnie dziś oszukać. Jego próby skończyły się jednak fiaskiem. Wygrana moja :).
Ok. 200 "młodocianych bembowców”, gromadzi się co dzień „pod drzewami”. Nie mamy innego miejsca. Korzystanie z dobrodziejstw skromnych budynków przedszkolnych nie zawsze się sprawdza, bo zjawić się może w nich ktoś, kto ma pierwszeństwo. Poza tym przedszkole nie pomieści dwustu dzieciaków. Niektóre z nich przychodzą już w południe czekając do 14:30. Właśnie! Na co czekają??? Na piłki, trochę uwagi, obecnoć w zeszycie, czy może uśmiech „muzungu” (bialego)? W sumie to nie ważne - ważne jest to, że PO PROSTU są.

Pamiętam słowa jednego z misjonarzy niedlugo przed moim wyjazdem: „To, co musisz robić tam, to PO PROSTU BYĆ.” Jak to? – Pomyślałam – Tylko tyle?!?
Teraz widzę, że jest to najtrudniejsze zadanie. Wprawdzie nie wymaga przygotowania w sensie metodycznym, technicznym, czy organizacyjnym. PO PROSTU BYCIE wymaga czegos więcej - wymaga rezygnacji. Rezygnacji z samego siebie, kiedy patrząc nie czujesz siebie. Bariera językowa – nieraz istotny problem – przestaje istnieć. To chyba tak jak: „Zapomnij, że jesteś, kiedy mówisz, kocham…”
Moje nieudolne próby stosowania powyższych kroków przestają być ważne, gdy silna, - zarazem krucha - dłoń trzynastolatka bierze moją dłoń i wesoło nią wymachując idzie PO PROSTU przed siebie. Wiedząc lub nie, że dodaje siły. Tak jest zawsze – Nasze dzieci z oratorium PO PROSTU dają nam wiele.

wtorek, 18 listopada 2008

Dwie egoistki z Mansy

Dwie egoistki z Mansy zupełnie przypadkiem (podobno nie ma przypadków) zebrały się dzisiaj, aby przedyskutować kwestię swoich… słabości.

- Podoba mi się to, że „nie karzesz” mi zmywać – powiedziała jedna do drugiej.
- O tak, dobrze, że sterta naczyń również na tobie nie robi zbytniego wrażenia.
Zdecydowanie są ważniejsze rzeczy niż zaprzątanie sobie głowy zmywaniem. – stwierdziły zgodnie.

- Zawsze robisz to na co masz ochotę? – toczyła się dalej rozmowa.
- Tak, trzeba pilnować własnego nosa i chodzić tylko swoją drogą. - nieco filozoficznie, ale z przekonaniem odpowiedziała druga.

Kiedy tak dziewczyny utwierdzały się nawzajem w swoich upodobaniach, zastanawiając się jednocześnie, kto posłał je razem na misję (! :)), jak gdyby nie chcący dotknęły miejsc dotychczas nieodwiedzanych – czyli własnych słabości. W tym egoistek siła, że debatując o tych „mądrych dewizach” spojrzały również w oczy ciemnej stronie własnej godności. Musiało to być przykre doświadczenie… Wszak obydwie dowiedziały się, że ich pomysły na życie nie zawsze są doskonałe.
Niech naczynia stoją w zlewie, a sąsiad niech narzeka na nie zamiecioną podłogę, ale zgodnie z mądrą uwagą swojego zwierzchnika, że do niestrzeżonej bramy diabeł w mig się przymierzy, dziewczyny przynajmniej pomogły sobie odnaleźć część tych zaciemnionych zakątków własnej dostojności, których teraz odważnie mogą strzec.
Mimo, że egoistki - razem stają się silniejsze – tak dla siebie, jak i dla innych.

Biali są z Marsa, a Czarni są z Wenus

Życie na Czarnym Lądzie, a szczegółowiej na misji jest o tyle niesamowite, że codziennie widzisz jak los po prostu i bez wahania igra z Tobą. Każdy dzień stoi pod pewnym znakiem: znakiem nadziei, czasami rezygnacji, równie często pod znakiem siły, radości a nieraz i wariacji – jak puzzle, gdzie doba jest jednym, określonym, malutkim, lecz znaczącym kawałkiem całości. Nie masz wyjścia ta układanka układa się za Ciebie, czy tego chcesz, czy nie.
Miniony poniedziałek to część pod tytułem: „DAJ”, z każdej strony słyszę pretensjonalne (w moich oczach!!!) – give me money, give me sweets, give me pills. Wtorek dla odmiany przypomniał mi jak mobilizacja może odmienić cały Twój dzień i jak dobrze jest być pośród „naszych czarnych przyjaciół”. Dziś natomiast (środa) odbyło się wielkie mentalne starcie. Stronami jednego ze zderzeń były: gromada czekoladowych maluchów, ich nauczyciele i ja. Dwa różne światy spojrzały sobie w oczy w czasie przedszkolnej dramy. Odgrywane sytuacje typowo szkolne, które miały oswoić starsze przedszkolaki z czekającymi nań od nowego roku szkolnymi ścianami i nauczyć rozwiązywania konfliktów, raczej oswoiły mnie z otaczającą rzeczywistością i nauczyły, że niektórych konfliktów, zwłaszcza tych spowodowanych różnicą warunków w jakich żyjemy nie da się tak łatwo przeskoczyć. Na moje pytanie: co waszym zdaniem, najlepszego może zrobić nauczyciel, aby ogarnąć panujący w klasie harmider, dzieci bez zastanowienia odpowiedziały: „użyć kija”, „nie dać dzieciom jedzenia”, powiedzieć, że „nie pójdą do domu”. Po takich odpowiedziach stwierdziłam: „Nie, ja nie nadaję się do tego świata” i zrobiłam przysłowiowy „krok w tył”. Bo jak mam wytłumaczyć dzieciom, że można inaczej? Ze słuszną skromnoscią zestawiając swoje doświadczenie zadałam sobie kolejne pytania: Czy uprawniona jestem by tak mówić? Czy w ogóle powinnam im coś tłumaczyć? Czy istnieją jakieś uniwersalia? I jak ja się w tym odnajdę odstając od wyuczonych reguł? To tylko jedno z dzisiejszych zdarzeń, które kolejny raz poszerzyło moją wyobraźnię i przywołało pojawiające się w takich wypadkach poczucie bezsilności...

Niespodziewając się, że nastanie to tak szybko, wróciłam do zadowolonych, niczego nieświadomych, czarnych oczu. Bez nich świat już nie jest ten sam.

Czasem widzę między nami ocean, bywamy jak dwie różne planety, niczym kobieta i mężczyzna, na pozór tak odlegli – tak naprawdę nie mogą bez siebie żyć

niedziela, 9 listopada 2008

Na obczyźnie

Cisza, spokój, nieśmiałe światło świecy – czyli brak prądu i… POCZUIE BYCIA DALEKO. Po raz pierwszy nawiedziło mnie tak silnie. 2 laptopy wyczerpały swój żywot, a Zesco- odpowiedzialne za przewodzenie prądu podarowało nam dzisiaj całodniową ciszę. Cisza jest tą świętością dzięki której słyszysz. Usłyszałam dziś ducha tęsknoty i ducha OBYWATELA POZA RODZINNYM KRAJEM. Nie wiem, czy to za sprawą czytanego Miłosza, czy też „mojego ja tutaj”.
Jak pisał powyższy poeta język ojczysty z dala od swojego źródła oprócz tego, że może przejawiać tendencję do ubożenia, przede wszystkim nabiera nowego, czystego - bardziej świadomego wydźwięku. Znaczenie słów w konfrontacji z mową obcą, staje się nie tylko zbiorem pojęć, lecz zaczyna bić w środku niczym drugie serce.
Dryfuje między jednym, a drugim domem z podkreśleniem na ten drugi. Tęsknie za studiami, kocham moją „tutejszą pedagogikę”, marzę o przeczytaniu Sienkiewicza, wojażach nie tylko po geograficznym globusie…
Wszystko to, nie mogło by zaistnieć, gdyby nie moje BYCIE NA OBCZYŹNIE.

08.11.2008


09.11.2008
Wczoraj skończyłam ćwierć wieku. Kiedyś nie pomyślałabym, że będzie to tutaj – w wymarzonej Afryce. Już w piątek wieczorem pojawił się u mnie „szampański nastrój” i z zapałem wzięłam się za przygotowywanie ciasta. Zupełnie jak w Polsce: gotuję i sprzątam o 12 w nocy, druzgocząc kuchnię i wywijając wałkiem w rytm muzyki. Telefon po północy sprawił, że wesoło kuląc się pod kocem zapadłam w błogi sen. Ciasto się nieco przypaliło – wszystko wedle zwyczaju - ale sprytnie odkroiłam spód i następnego dnia znika z talerza. Dzień zapisał się nie tylko w mojej kronice, również nasz dom został naznaczony etykietą na drzwiach z datą przekroczenia mojego ćwierć wieku. A stało się to za sprawą pana w masce tlenowej i niebieskim kombinezonie. Niczym bohater filmu „Epidemia”, naslany został na "nasz schron" w celu dokonania dezynfekcji i ochrony naszych czterech ścian przed grasującym wrogiem: pora deszczowa nastała - komary gotowe do ataku. Po całej akcji zalecana kwarantanna – znakomity moment na świętowanie. Marek zabrał nas na tzw. „outgoing”. Wyjątkowa - jak na tutejszą rzeczywistość- restauracja z ogrodem, małym basenem i domkami do wynajęcia. Za dnia świeci pustkami, gdyż cała klientela odpoczywa po nocnych szaleństwach. Trzeba jednak przyznać, że ma swój klimat. Ileż radości sprawił mi ten dzień i zwykły zestaw obiadowy: frytki, kiełbasa i piwo :) Nie można pominąć, że czekaliśmy nań około godziny, przy czym barman zapewniał nas o 10 minutach – w końcu African time…

Spod słomianego dachu restauracji spoglądamy na naszą tutejszość: ludzie bez pośpiechu zmierzają w jakimś bliżej nie znanym kierunku. Nikomu się nie śpieszy. Przejeżdżający rowerami, dostrzegając trzy białe głowy, cudem unikają upadku. Wracając na pace samochodu do naszego centrum delektuje się mijanym obrazem. Zabieramy się do smażenia pączków i spędzenia czasu z zaproszonymi gośćmi. Zapalam jedną świeczkę – w końcu pierwszy rok w Afryce. Przy winie i zambijskiej aurze czuję się szczęśliwa, ale myślę o przyjaciołach na drugim kontynencie.
Oprócz dezynfekcji, przemeblowania i przekroczenia ćwierć wieku, coś się zmieniło. Z tą błogością dziękując Bogu, zasypiam.

Dary natury


06.11.2008
Właśnie miałam okazję zaobserwować jak pająk wchłonął muchę. Niesamowite. Myśli moje krążą wokół natury, jej cyklicznego obiegu oraz jej powiązania z nami - istotami rozumnymi. Rzeczywiście do tej pory nie wiem jak dogaduję się z „bembowcami” – zwłaszcza z dziećmi, ale wygląda na to, że się dogadujemy. Czasem słowa coś niszczą, stawiają mury. Zagrożenie tym jest mniejsze, gdy (jak to jest w moim przypadku) słów się nie zna :) Ludzie wówczas odbierają Cię bardziej intuicyjnie.

Nasi czarni przyjaciele znacznie częściej niż my korzystają z tego pierwotnego daru jakim jest intuicja. Jako że natura wciąż odgrywa podstawową rolę w ich codziennym życiu, przychodzi im to z większą łatwością, niczym dla nas wstawienie wody na poranną kawę. Gdy siada przy mnie dziecko już wiem, że nie muszę nic mówić. Liczy się to, aby posiedzieć razem, spojrzeć w dal lub na boisko, gdzie grają w piłkę. Można powiedzieć, że na nowo uczę się podstawowej komunikacji międzyludzkiej. Słowa – skarb mają też siłę niszczenia, ich brak czasem stwarza barierę, czasem buduje.

sobota, 1 listopada 2008

Zaduszki w Mansie

Dzisiejszego dnia miałam ochotę przenieść się do Polski. Zaduszki w szczególny sposób wiążą się dla mnie z Polską. Teraz, tu, zobaczyć mogę jak istotne mają znaczenie.

My nadal jesteśmy bez prezydenta… Głosy liczone są od czwartku i cały czas media trzymają ludzi w niepewności, przeciągając podanie wyników. Sata - faworyt większości Zambijczyków - prowadził (z podkreśleniem na czas przeszły) ze znaczącą przewagą głosów. Teraz jednak mówią coś o wyrównaniu szans. Trochę to podejrzane… - jak to polityka.

Dzisiejszy dzień oprócz swojego wymiaru duchowego (Zaduszki) lub być może właśnie z tego powodu jest szczególny. Towarzyszy nam euforia, „białe jerozy”, na przemian z refleksją, podsumowaniem i nadziejami. Zadałyśmy sobie pytanie dlaczego tu w Zambii, w Mansie, wśród 150 tych samych czarnych twarzy łatwiej jest być szczęśliwym. Jesteś z daleka od problemów? Zdecydowanie nie. Czasami wręcz szczególnie blisko nich, na tyle, aby docenić te dotychczasowe. To chyba codzienne wstawanie z podniesioną głową i poczucie, że to, co robisz jest czegoś warte. Nawet wtedy, gdy masz wrażenie, że więcej dostajesz niż dajesz… Te same twarze codziennie czekają na Twoje pozdrowienie. Z jednej strony jest łatwiej. Będąc trochę poza dotychczasowym systemem, wszystkie swoje wysiłki wkładasz w to w co wierzysz. Widzisz jak cieszy po prostu uśmiech, ręka, czy też obecność. I nie chodzi o różnice kulturowe, zestawienie dwóch światów: lepszego i gorszego – bo takich po prostu nie ma. Masz poczucie bycia we właściwym miejscu o właściwym czasie i tak jak śpiewa nasza utalentowana wokalistka „święta zwykłość dnia”, sprawia, że chce się żyć.

Dzisiaj postanowiłam być „trudnym klientem”. Robiłyśmy trzecie podejście do kupna filiżanki w shoprite (tutejszym supermarkecie), które - jak poprzednie podejścia - skończyło się faulem. „Filiżanki nie ma w systemie więc nie możesz jej kupić „muzungu”. To po co stoi na półce? – myślę, mówiąc: „Is there any way to introduce it into the system”. „I don’t see anybody who can do it” – słyszę w odpowiedzi. Tak zależało mi na tej filiżance, ponieważ miał być to prezent urodzinowy (tutaj nie łatwo kupić coś unikatowego). Nie wspominając o tym, że część zakupów również wróciła na półkę, bo nie miała swojego kodu. O nie! – powiedziałam (do siebie) - będę przychodzić do tego shoprita i prosić o te same rzeczy dopóki ktoś się tym naprawdę nie zainteresuje. Jak oni chcą robić biznes? Musza dbać o klientów – zwłaszcza tych „trudnych”.

Poznałam dzisiaj dwie rodziny. Po wspaniałym cieście z puddingiem naszła mnie ochota na spacer w samotności. Ależ to nie możliwe – pomyślałam. Jak tylko wyjdę na ulicę, zaraz ktoś mnie zaczepi. Nie, spokojnie. Ostatnio przecież mój kontakt w trakcie przechadzki ograniczył się do zwykłego machania ręką i odpowiadania: „I am fine thank you”. Tym razem musiało być inaczej, tak żebym nie marzyła za bardzo o spacerach w samotności  W stronę „donikąd” eskortowały mnie dwie dziewczynki: jedna po mojej prawicy, druga po lewicy wesoło rechocząc. Gdy tylko stwierdziły, że są już zbyt daleko domu puściły moje ręce, a mnie natychmiast zawołało przyjemne – jak mi się wydawało z odległości 200 m - towarzystwo, spokojnie siedzące przed domem. Na pewno chcą coś sprzedać – pomyślałam. Ok. niech wam będzie zobaczę co tam macie i idę dalej. Kolejny raz miłe rozczarowanie. Afrykańczycy czasami po prostu chcą z Tobą porozmawiać. I tak poznałam niesamowitą starszą kobietę. Sytuacja trochę jak z moich marzeń. Siedzi naprzeciw mnie, obok niej jej syn, żona, kuzyn i gromadka dzieci. Mówi w Cibemba, ja po angielsku. Nie wiem jak, ale rozumiemy się. Mówi, że mnie lubi (kuzyn tłumaczy) i chce się ode mnie nauczyć. Ja - nie na żarty zdziwiona tym stwierdzeniem, pamiętając o znaczeniu starszych w tutejszej kulturze i zestawiając moje doświadczenia z jej wiekiem, zastanawiam się czego ja – młode muzungu mogę ją nauczyć. Kobieta podjada chleb i roześmiana patrzy mi w oczy, sprawia wrażenie jakby dobrze bawiła się tą chwilą. Rodzina siedzi obok słuchając radia – czekają na wyniki wyborów. Dziękują, że przyszłam. To ja dziękuję – króciutka , ale namiastka mojego snu, w którym z otwartą buzią przysłuchuję się opowiadaniom pomarszczonej kobiety. Niestety musiałam już wracać z mojej drogi „donikąd”, tym razem w towarzystwie trójki chłopców.
Nie mogłam odmówić, gdy po drodze zaproszona zostałam przez Elizabeth – emerytowaną nauczycielkę. Skusiłam się, aby poznać jej męża i zajrzeć w ściany ich ogniska domowego. Dostałam papaję. Wprawdzie mamy ich pod dostatkiem, ale pamiętając jak dawanie cieszy – z uśmiechem przyjęłam i podziękowałam.

Głaszczę rudzielca – kilka dni temu najdzikszego kota (jeszcze nie byłam w parku narodowym :)) jakiego dotychczas spotkałam, który teraz łasi się do mojej białej dłoni. Czekamy na jego pana - Marek wraca jutro z Lusaki. Ciekawe jakie wieści przywiezie ze stolicy…