niedziela, 22 listopada 2009

wirus

Minęły 3 miesiące odkąd wróciłam z Afryki, z Zambii… Choć wspomnienia czasem tak żywe, wyraziste - jak czuje się zapach świeżego chleba przy śniadaniu - mam wrażenie, że jestem tu kupę czasu…To prawda: inny rytm, inne rozmowy, inne sprawy, radość z przyjaciół, z miejsc za którymi tęskniłam, o których marzyłam i Tęsknota… Tęsknota za Afryką po prostu, a najbardziej za jej mieszkańcami… Wprawdzie na badaniach nie byłam, ale boję się, że mam wirusa…, wirusa miłości do tej ziemi. Podobno kto raz ją pokochał, ten zawsze będzie chciał wrócić… Na pytanie kiedy tam wracam, zazwyczaj odpowiadam „nigdy”. Czas, który był nie wróci i nigdy nie będę w tym samym miejscu „po staremu”. Tak, pojawia się chęć spakowania plecaka, sprawdzenia promocji lotniczych…, ale chyba wiem, że to już nie moja droga…, Tu jest trudniej, bo tu czuję, że nie odnajduję się, ale czy chodzi o to aby było łatwiej? Zawsze wybierałam trudniejszą drogę…
Czasami wspomnienie Afryki zdaje się być nierzeczywiste, ale zawsze przeszywające. Dziękuję Ci Matko Ziemio za ten dar, za trud i wszystko co się z nim wiąże. Najbardziej dziękuję Ci za ludzi, za każdego kogo spotkałam i za to czego mnie nauczyli. Dziękuję za tych, którzy są teraz wokół mnie.

piątek, 21 sierpnia 2009

Pewna historia...

Pewnego razu były sobie dwie dziewczyny. Jedna miała charakterystyczny nos, drugą zaś w sposób szczególny odróżniały… stopy. Żyły w kraju „muzungu” (bialych) nie znając się wcale, miały swoje marzenia, swoje życie, przyjaźnie, imprezy, życie podobne do życia wielu innych „muzungu”.

Pewnego dnia rzekł do nich Bóg:
- „Chcę, żebyś pojechała do Zambii.”
- „Do Zambii? Przecież to będzie trudne. Co jeśli nie dam rady?” – odpowiedziała jedna z nich.
- „Niedowiarku! Ja jestem z Tobą.” – odpowiedzial jej Bóg.

Podobne, dylematy, obawy, oczekiwania… i to samo TAK odpowiedziano Bogu sprawiły, że drogi tych dziewczyn - z pozoru tak różne - zeszły się gdzieś na Czarnym Lądzie…
Przez rok czasu dwie muzungu poznawały Zambię: jej mieszkańców, jej życiodajność i jej żniwo, pracę w piekącym słońcu i kojący odpoczynek w cieniu drzewa. Poznawały też same siebie – swoje słabości, talenty i możliwości. Poznawały życie – życie które może być tak różne w zależności od tego w jakiej części świata się urodziłeś. Mimo, że obydwie rasy białej nieraz nie rozumiały nie tylko swoich czarnych przyjaciół, ale także siebie nawzajem. Niejednokrotnie były też dla siebie jedynym oparciem, prezentem czekającym na rozpakowanie. Najwięcej nauczyły się wlasnie przy sobie i przy tych najmlodszych: nauczyły się śmiać, bawić i być odpowiedzialne. Odkryły cząstkę raju wśród innych, poznały przedsmak piekła w sobie. Wbrew pozorom okazało się, że dużo je łączy. Najważniejsze było to, że szukały RAZEM, szukały drogi… do serca dziecka, do zrozumienia Zambijczyka, drogi przetrwania, drogi do siebie i przede wszystkim razem szukały Drogi Do Boga.

Na koniec rzekł Bóg: „Jesteś dzieckiem moim. Dla Ciebie przygotowałem ten dar, dar ten czeka też na wielu innych, którzy zechcą iść moją drogą.”







Najpiękniejszy dar jaki tu otrzymałam to UFNOŚĆ, ufność która od tej pory niech zostanie moim jedynym domem…

wtorek, 4 sierpnia 2009

Gdy każde spojrzenie boli... DRAMA – PO PROSTU DRAMA

Tak jest z chwilą odjazdu. Ostatni tydzień w Mansie, ostatni tydzień w oratorium, ostatnie chwile... Wiem, że teraz jest - powiedzmy - „czas żałoby”, że potrzeba czasu i wszystko wróci do normy, uspokoi się, ale już nigdy nie będzie takie samo... A emocje są emocjami.
Codziennie wstaję przytłoczona ciężarem swojego serca. Ale świadomość nieuchronnej utraty każe mi cieszyć się kolejnym dniem w Mansie, kolejnym dniem z dziećmi. Nie jest to jednak takie proste – trudniejsze niż myślałam. Godzina 14:00 – idziemy. Gdy zamyka się za nami brama z oddali słychać „Waisa” (idą) i zaraz widzę gromadkę
biegnących dzieci i wtedy zaczyna się...: każde spojrzenie, każdy uśmiech... boli. Czuję w swoich oczach i widzę w oczach dzieci tą iskrę pożegnania. Straszne są chwile świadomości UTRATY NA ZAWSZE, (zwłaszcza takiej utraty!!!). Już nie trzeba ich uspokajać, uciszać..., nasłuchują każdego słowa, przypatrują się każdemu ruchowi i ... szukają spojrzeń, których ja z jednej strony unikam, a z drugiej strony chłonę jak mogę... To jest prawdziwe „uświęcanie” - torturowanie samego siebie... Brzmi to dramatycznie, ale koniec to DRAMA, którą trzeba po prostu przeżyć. W niedzielę jedziemy do Lusaki i tam będziemy oczekiwać na wylot. Oratorium zostanie zamknięte, dopóki nie przyjadą dwie nowe duszyczki do biegania z dzieciakami, na co wszyscy czekają.
Ogarnęła mnie tu miłość, której się nie spodziewałam. Nie do mnie, nie do końca ode mnie, lecz jakby pomiędzy, jakby tu powstała, wyrosła, narodziła się i w TAKICH dramatycznych chwilach, ona jest po prostu ZADOWOLONA...?!
Nie można tak dramatyzować! Trzeba zrobić z niej coś dobrego! Tylko jak? Panie, pomóż.


Ostatnie chwile...

piątek, 24 lipca 2009

Pytania i... pytania, a gdzie szukać odpowiedzi?

Jak to jest, że jednego dnia układa się wszystko bez planowania, a drugiego przeradza się w jedną katastrofę? Gdzie jest granica schematu? Mądrość to chyba po części jej rozpoznanie... Zeszły piątek – czas spędzony w oratorium to jedne z najpiękniejszych chwil w moim życiu. Czas spędzony z dziećmi przestawił mój stan rezygnacji o 180 stopni. Beztroska zabawa, śmiech, bieganie i po prostu zwykła dziecięca RADOŚĆ – skarb nie do odebrania.
Ten piątek niestety był inny. Czy to z mojej winy, czy też czasem sytuacje po prostu zwyciężają twoje panowanie nad nimi...? Nie wiem. Czy nie powinno dziwić mnie to, że nie panuje nad 300 setnym tłumem, czy (jak mi się wydaje) już powinnam to umieć? Czy zawsze się nie poddawać, czy czasem po prostu trzeba sobie odpuścić? Kiedy są większe straty (zwłaszcza dla innych)?
Może są to te pytania, które stawia przed tobą życie, dorastanie, odpowiedzialność? A może powinnam już znać na nie odpowiedź? – Potrzebny olej do głowy – „Święty, nie rzepakowy”.

Dzisiaj przed nami kolejna podróż. Tym razem trochę niechciana, ale trzeba. Mam ciągle nadzieję, że to jak z imprezą na którą nie ma się ochoty, a potem okazuje się że jest Fajnie - Ceremonia Mutomboko w Kazembe - najpopularniejszy festiwal w Zambii: pokazanie się chiefa, tradycyjne tańce, prezydent, no i najważniejsze to zobaczyć jak bawią się ludzie - przegapić nie można, więc pora ruszyć w drogę. Może i tam będą jakieś odpowiedzi.

Czysta RADOŚĆ

Dziś miałam zaszczyt stać się uczestnikiem Czystej Radości. O gdyby tak było zawsze..., W takich momentach rozumiesz pojęcie Wieczności i jej pragniesz. Wszystko to za sprawą naszych młodszych przyjaciół w oratorium. Dzieciaki nie zdają sobie z tego sprawy, ale sprawiły, że przez wspólne 2 godziny odreagowałam (z nadwyżką!!!) napięcie z całego tygodnia, które głowiłam się jak odreaguje przez cały weekend! To się nazywa mistrzostwo. Czysta zabawa, łzy śmiechu, słońce i to RAZEM i to ŻYCIE CHWILĄ – to Czyste Szczęście. Kopanie piłki - nawet nożnej, ściganie się kto pierwszy złapie – niemal zapomniałam jak to jest... tańce w duuuuuuuuużym kółku, pociąg „Don Bosco”... To nasze oratorium w dniach w których króluje Radość. Dni jednak bywają różne... lub może tak naprawdę są różne dla różnych osób?

niedziela, 19 lipca 2009

Tanganyika Lake

Jezioro Tanganika to drugie co do wielkości jezioro na świecie. Otoczone przepięknymi górami, wyłożone kamienistym dnem, błękit wody i jej lśniąca powierzchnią jest jednym z tych miejsc, gdzie człowiek ma wrażenie, że znalazł się w namiastce raju. Tanganika znana jest przede wszystkim z rzadkich oraz nie znanych jeszcze gatunków ryb. Podobno znani amsterdamscy kolekcjonerzy podwodnego świata przybywają tu w poszukiwaniu nowych zdobyczy. W tym okresie nie jest to jednak łatwe. W Zambii panuje teraz pora zimna i wietrzna, co znaczy, że połowy nie są tak częste, a w związku z tym ceny są wygórowane.

W Mpulungu odwiedzamy pierwszy kościół na tej ziemi, wybudowany przez Ojców Białych, zburzony do połowy zachował się jako monument, historia chrześcijaństwa na tej ziemi. Jestesmy blisko granicy z Tanzanią, więc chrzecijaństwo w sposób naturalny laczy się tu z islamem. Kamienistymi drogami snują się dorosli i dzieci okryte w dlugie szaty lub burki - wędrują do szkoly muzulmanskiej.
Jezioro otacza nieskończoność tzw. „Lodgy” – czyli domków do wynajęcia. Budowane na styl afrykański, mają przyciągać turystów. Mpulungu znane jest również z tzw. fisher marketu, na którym codziennie od rana do wieczora odbywa się handel połowami wydobytymi z głębin wody. Można spotkać tu zarówno kapentę – jedną z najpopularniejszych ryb jeziora Tanganika stanowiącą główne pożywienie Zambijczyków, jak i ryby o nieznanym dotąd kształcie i smaku. Jak w całej Zambii, kobiety sprzedają również „donats”, „skunksy” i inne afrykańskie przysmaki tj, smażone bądź „grillowanie” korzenie kasawy, słodkie ziemniaki, czyli wszystko to, czego matką jest zambijska ziemia. Kilogram słodkich ziemniaków kosztuje tu 1200 kwacha (= niecała polska złotówka).
Oczywiście przymusem było zanurzenie się w lśniącej wodzie Tanganiki, a następnie wygrzewanie się w promieniach gorącego słońca. Myślę o Bogu, o tym co za mną i o tym co przede mną. Tu na zambijskiej ziemi odkryłam, że najważniejsze jest – zawsze poddawać się Jego woli, Jego uczynić szoferem swojego życia. Matka Afryka również mnie obdarowała swymi darami. I chociaż ziemia ta, to także ciernie i kłody dostrzegam jak zasiała we mnie ziarno, które dojrzewać będzie już na polskiej ziemi :).









Podróż nad Tanganikę

Nareszcie piątek. Tygodniowe zmęczenie tym razem szczególnie dało mi o sobie znać. Mimo, że cel wiadomy – północ Zambii, kierunek: Tanganyika Lake – to dziś ruszamy w nieznane; podróż to jeden wielki znak zapytania – zwlaszcza w Afryce.
Bus z Mansy do Luvingu (około 180 km od Mansy) odjeżdża o 14.00 – tak brzmi oficjalna wersja. Ani dystans, ani godzina w zambijskiej rzeczywistości nic jednak nie znaczą. Ktoś kiedyś trafnie powiedział, że pytanie o kilometry, czy też godzinę odjazdu autobusu w Afryce jest nie na miejscu, nie przyniesie oczekiwanej odpowiedzi. Oczywiście autobus odjedzie... - wtedy kiedy przyjdą ludzie, a 180 km można pokonywać przez cały Boży dzień. Nie inaczej też jest w naszym przypadku. Z Mansy ruszamy po godzienie 17.00, bo wtedy w końcu autobus się zapełnił. Dach - przeładowany bagażami, przesyłkami itp. - czuję niemalże na swojej głowie. Patrzę jak 20 letni busik ostatkiem sił posuwa się do przodu. Już mnie to nie dziwi, strach w oczach towarzyszący na początku doświadczeń afrykańskiej ziemi też rozmył gdzieś czas. Ledwo co wyjechaliśmy z Mansy a tu już pierwszy przystanek: trzeba dostukać, dokopać rozpadający się busik, aby jechał dalej, bo jeszcze może, jeszcze nie rozleciał się całkowicie. Podchodzi do nas wesoły pan z double punchem ( - tutejszy trunek jednorazowy) i mówi: „Nie dojedziecie dzisiaj do Luvingu, ale nie przejmujcie się ja będę was zabawiał.” Wiem, że mimo widocznej ilości promili alkoholu we krwi w słowach tych kryje się prawda, ale czekamy co będzie dalej. Co innego możemy zrobić?

Były jeszcze ze 3 takie przystanki. Dokopywanie, grzebanie i uparte dążenie naprzód tym razem nie pomogły. Samochodzik powiedział „nie” na dobre. Jest godzina 20:00. Słońce zaszło, robi się coraz zimniej. Przyjeżdża duży truck. „Wskakujcie, zabiorę was do Luvingu.” – mówi rozradowany kierowca trucka. My już zmarznięte nie wiemy czy mamy się cieszyć, czy płakać. Jazda w nocy na trucku – będzie baaardzo zimno, ale zrezygnować z podróży??? Nie!! To jednak nie takie proste. Ponieważ szofer trucka zgarnia pasażerów zepsutego busika - obydwaj kierowcy muszą się teraz dogadać co do pieniędzy. W „konwersacji” tej uczestniczy oczywiście cała pobliska wioska, krzycząc jednym głosem, aby szofer zepsutego busa oddał pieniądze szoferowi ciężarówki, który chce zabrać zrezygnowanych ludzi do Luvingu. Po krzykach, kłótniach i wszelkich zbiorowych negocjacjach w końcu ruszmy potężną ciężarówką. Niemogło się to skończyć inaczej. Sąd społeczny jest bardzo silny w Zambii. Ludzie nie daliby żyć takiemu oszustowi. Pan z double punchem zgodnie ze swoją obietnicą „zabawia nas” i stara się aby nam się nie nudziło w drodze. Co jakiś czas słyszę wołanie: „Europeans! How are you?” i mimo, że szczęka podgrywa mi zarówno z zimna jak i z wybojów na drodze odpowiadam oczywiście „Fine!”. „Hehehe, this is Zambia, this is Luapula province!” – słyszę dalej od rozradowanego (wstawionego) pana. Mimo tej całej tragicznej otoczki w podróży tej jest coś niezwykłego, niesamowitego. Spoglądam w górę – nad nami granat ciemnego nieba i nieskończoność gwiazd, dzielę z ludźmi ich los, ich sposób życia, sposób podróżowania. Mimo, że jest mi strasznie zimno, dziękuję Bogu za to, za chwilę też proszę o siły, aby jakoś to przeżyć. Zjawia się szofer: „You two, come inside, it is worm there.” Do Luvingu jechaliśmy 6 godzin. O 3:00 w nocy przyjęte przez salezjanów nie mogłyśmy nacieszyć się ciepłą herbatą. Niestety już za 3 godziny ruszamy dalej: tym razem ciepłym busem do Kasamy, dalej truckiem z 30 -oma innymi jak zwykle rozradowanymi pasażerami. Jedziemy na ziemi, na ziemniakach…, wiatr we włosach..., widok gór na północy, księżyc w pełni, wspomnienie o Polsce i radość z Afryki, która jest… Wieczoram jesteśmy w Mpulungu nad jeziorem Tanganika. Ogarnia mnie wymarzone ciepło. Jesteśmy w dolinie, tu zimno już nie doskwiera. Niczym pielgrzymi znalazłyśmy przyjazne schronienie