środa, 17 września 2008

HERE ARE THE CHAMPIONS


14.09.2008
Dzisiaj mieliśmy przyjemność uczestniczyć w meczu, w którym jedną z drużyn rozgrywających byli nasi chłopacy z oratorium Don Bosco. W odpowiedzi na zaproszenie trenera postanowiłyśmy sobie zrobić z Jolą wycieczkę i powspierać trochę chłopaków. Samfya – miejsce docelowe rozgrywek - to miasteczko oddalone od Mansy ok. 80 km z piękną plażą i wioskami w budowie przypominającymi nieco bardziej nasze polskie domki. Dzisiaj również po raz pierwszy wśród tutejszych ludzi zaskoczyło mnie liczenie się z czasem. W odniesieniu do europejczyków w Zambii funkcjonuje pewne powiedzenie: „Wy macie zegarki, my mamy czas” A więc wcale mi się nie spieszyło i jeszcze 15 minut przed wyjazdem drużyny, leniuchowałam sobie spokojnie na łóżku. O dziwo Michael przyszedł po nas 10 minut przed czasem (!!!), oznajmiając, że wszyscy na nas czekają.…
Wsiadamy do 29 osobowego „busiku”, ale oczywiście bierzemy 39 osób :) Część chłopaków ubrana w czerwono - białe stroje (prawie jak Polska flaga) rozgrzewa towarzystwo przed meczem klaszcząc, i śpiewając. Na początku nieco z dystansem (w końcu dołączyły do nich dwie obce i dziwne istoty ) ale i z nieukrywanym zadowoleniem zerkają z kim mają do czynienia. Droga szybka i przyjemna. Na miejscu część ekipy (tej kibicującej) zabrała nas na spacer po okolicznych wioskach i oczywiście się zgubiliśmy. Na mecz dotarliśmy tuż przed drugą połową, ale tak naprawdę to wtedy wszystko zaczęło się rozgrywać. Zrobiłyśmy im małą konkurencję, bo okoliczne dzieciaki zamiast oglądać jak drużyna dzielnie wyciska z siebie siódme poty na boisku, stanęły do niej tyłem przyglądając się… nam :) Chłopaki strzelili 2 gole, - niestety tylko 1 został uznany – i mecz zaliczamy oczywiście do wygranych. W drodze powrotnej nie tylko dziurawe drogi sprawiały, że czułam się jak na safari, ale i cała ekipa skacząca i tańcząca z radości, a my razem z nią. W końcu nie co dzień się wygrywa no i 3 punkty trafiły na konto drużyny. Dzień radosny i owocny.
Jutro rano powitam moje przedszkolaki z Laura class, a po południu znowu zagramy w „Kamschi Karirarira” z dzieciakami z oratorium – tutejsza wersja „mam chusteczkę haftowaną” w rytmach Bemba. To moja ulubiona gra, one już to zauważyły i gdy tylko chcemy w coś zagrać otwierają szeroko oczy i pytają: „Kamsi Karirarira???”
W przedszkolu robimy Creative, Music, Science… i czasami rozkładamy ręce śmiejąc się z nauczycielami, bo wśród 45 brzdąców różne rzeczy mogą się zdarzyć. Na pytanie: „In which months are we now?” słyszymy: „We are In Zambia”. Cóż, trudno zaprzeczyć :) . Mansa i jej mieszkańcy stopniowo stają się moim domem. Codziennie rano żwawym krokiem wstaję na mszę świętą. Nie jest to moim obowiązkiem, ale za to fajnym początkiem dnia. Później zmaganie się z codziennością: hałas w przedszkolu, dzieci pełzające po podłodze i przyciskające z całej siły wygrzebane z miski zabawki, podchodzą proszą aby zawiązać buta, wytrzeć nosa, albo „przykleić się” i powalczyć o rękę „teacher”. Każdy dzień to lekcja, Czasami zastanawiam się czy tylko dla mnie, czy dzieciaki też coś z tego wynoszą. Poza tym plącze sobie język swoimi próbami Bemba (za to miejscowi mają rozrywkę) i aktualnie pracuje nad wcielaniem w życie nowego motta: „Take it easy” – jak dotąd najskuteczniejszy sposób odnalezienia się w tutejszej rzeczywistości. Przed nami cały tydzień i sporo pomysłów do wypróbowania, które spisałyśmy sobie na kartce. Ciekawe, które z nich uda się zaliczyć do„zrealizowanych”…:)

środa, 3 września 2008

Pierwsze kroki

29.08.2008 Lusaka:
Wylądowaliśmy liniami South African na lotnisku w Lusace. Wszystko odbyło się bez problemu za jedynym wyjątkiem: naszym bagażom spodobała się RPA i tam postanowiły przedłużyć swój pobyt. Co tam tylko przesiadka…! :) Nie tylko nasze walizki się zbuntowały, co dało się zauważyć po kolejce ludzi stojących przy stoisku „CLAIM LUGGAGE”. Na szczęście już wieczorkiem postanowiły wrócić do swoich właścicielek.

Sama stolica jest… jak to stwierdziłam dyplomatycznie z Jolą „inna niż te które dotychczas widziałyśmy”. Pełno w niej zarazem sklepów i marek znanych w Europie (można się odnaleźć i poczuć namiastkę globalnego świata), jak i codziennej tutejszości: ludzie na ulicach, kobiety noszą różnego rodzaju produkty na swoich głowach, brak śmietników, handel przyuliczny i środkowouliczny :) , pełno bananów, pomidorów, papaii, zapach ziemniaków pomieszany z ziemią wypaloną słońcem – swoją drogą niesamowity, boję się przyzwyczajenia do niego, a więc i jego utraty, ludzie leżą i odpoczywają w cieniu billboardów. Po ulicy śmigają niebieskie busiki (w przełożeniu nasze autobusy) załadowane ludźmi trąbiącymi i wykrzykującymi miejsce do którego zmierzają, gdyby ktoś chciał się z nimi zabrać. Jak to w stolicy: mnóstwo tu urzędów, ambasad, sklepów w kolorze zielono różowym Zain – nowej sieć telefonicznej. Nie ważne, czy sklep oferuje usługi sieci czy też po prostu materiały budowlane, kolory zielony i pink zdecydowanie dominują. Aktualnie Zambia przeżywa żałobę narodową z powodu śmierci swojego 3-ego (od czasu uzyskania niepodległości) prezydenta. Czas ten przypomina papieskie dni skupienia po odejściu Jana Pawła II. W radiu leci jedynie spokojna, nostalgiczna muzyka, a telewizja nie wyświetla nic innego poza relacjami z ceremonii pożegnalnych bądź programów o zmarłym prezydencie. W sensie organizacyjnym ludzie nie bardzo wiedzą jak do tego podejść, bo w końcu jest to pierwszy prezydent, którego Zambijczycy żegnają w ten sposób. Levy Mwanawasa cieszył się i cieszy nadal znaczącym uznaniem zarówno wśród tutejszych jak i na szerszej arenie politycznej.

Każde moje wyjście z Mornese, to nowe doświadczenie. Z daleka słyszę dzieci krzyczące „Halo Asia”. Ludzie tu pozdrawiają się cały czas i jest to chyba podstawowa zasada kulturalnej ogłady wśród Afrykańczyków. Zdecydowanie się udziela i jak dotychczas sprawia mi przyjemność. Z drugiej strony jestem zdecydowanie bardziej zauważalną istotą chodzącą – normalka -, ale patrząc na gromadkę biegających dzieci, które przy chodzącym białym ewenemencie nikną gdzieś w tłumie, robi się trochę przykro (przynajmniej w mojej europejskiej głowie).
Nie czuję się inna. Obco tak, ale sama inność między nami jest tak oczywista, że aż naturalna. Dzięki temu mam wrażenie, że szukamy czegoś więcej, a czasami się nie rozumiemy – to też dobrze, zmusza do wysiłku no i co robilibyśmy cały rok gdybyśmy się tak łatwo rozumieli :)

Po 3 dniach wyruszamy prawie 1000 km od Lusaki na północ do Mansa – mojego wymarzonego, usilnie oczekiwanego miejsca stacjonarnego :) Jedziemy w piątkę samochodem, według zasad ruchu lewostronnego. Ja z Jolą i siostrą Marią (Zambijką) z tyłu, Janusz z siostrą Zofią robią za kierowców. Jest czas na delektowanie się obrazem Zambii. Poza stolicą, roztacza się krajobraz sawanny, gdzieniegdzie wioski i coraz to ludzie spacerujący wzdłuż drogi, bądź próbujący coś sprzedać przejeżdżającym, gotują posiłki przed domem, myją dzieci, siedzą w cieniu. Trudno mówić o delektowaniu się, podczas gdy wiele elementów krajobrazu (mimo całkiem dobrej kondycji filmów dokumentalnych) wciąż nie jest dla nas europejczyków łatwe do przetworzenia. W samochodzie afrykańska muzyka, jemy popcorn i śmiejemy się mówiąc: „jak w kinie”. To dobre określenie: pierwsze wrażenia typowo zewnętrzne, powierzchowne, niczym widz przed kolorowym ekranem. Na te głębsze, prawdziwsze musicie dać mi trochę czasu :).