„Mają 10 minut, po tym czasie idę.” Od razu wiem, że wymaganie moje skazane jest na klęskę. To jest niemożliwe, aby spóźnili się tylko 10 minut. Spotkanie z liderami (pomocnikami w oratorium), umówione na 16, odbyło się o 17. Ja wyrwana z roboty (kończenie raportu) w swoim europejskim stylu denerwuje się „stratą czasu”. Na rowerze przyjeżdża Davis z wyraźnie zadowoloną miną na twarzy mówiąc: „It is never, never too late.” I jak tu się nie uśmiechnąć? Nie mogę jednak udawać, że nie ma problemu. Od Justina w odpowiedzi słyszę: „Wygląda na to, że to tylko twój problem.” Ręce opadają, ale rzeczywiście na to wygląda. Jestem w mniejszości. Nie zmienię - nawet kilkoma miesiącami pobytu - ich nawyków. Zresztą, czy powinnam? – wciąż pytam samą siebie. Ok, może i byloby to możliwe, ale wydaję mi się, że za tym kryje się cos więcej – zupełnie odmienne podejście do tego pojęcia jakim jest "czas". My mamy wrażenie, że coś lub ktoś nam czas zabiera, walczymy więc o niego niemal w każdej minucie. Oni uważają, że czas jest im dany. Poza tym jak mają być w wyznaczonym terminie skoro nie mają zegarków i nie bez powodu panuje tu powiedzenie: „Wy macie zegarki, my mamy czas.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz