wtorek, 2 grudnia 2008

29.11.2008

To miał być dzień „izolacji”. Po raz pierwszy od rana zły humor towarzyszył mi tak intensywnie lub być może to jesienna melancholia wkradająca się o tej porze roku nie omieszkała ominąć mnie również na Czarnej Ziemi.
Przed nami dużo obowiązków. Przyjazd ekipy filmowej - która ma dzielić z nami jak i naszym sąsiadem (Markiem) mieszkanie - zobowiązuje. Zawartość lodówki zmuszała do nowej wersji kanapek z kakao bądź po prostu chleb z przyprawami :) Trzeba zrobić zakupy – to co kobiety lubią najbardziej. W tym przedsięwzięciu mieli towarzyszyć nam dwaj chłopcy z oratorium. Zadeklarowali się przyjść po nas o 10, ja jednak znając już nieco tutejsze realia uprzedziłam ich, żeby nie myśleli sobie wedle „African time” (godzina w to czy we w to nie robi różnicy) jak też pomyślałam, że prawdopodobne jest również, że w ogóle nie przyjdą. Gdy tylko zamknęły się za mną drzwi naszego domu zobaczyłam dwóch chłopców, w tym 11 latka w nieco przydużym GARNITURZE i eleganckiego 14 latka nieśmiało zbliżających się w naszym kierunku. Przyszli, i to w jakim stylu… Od razu zrobiło mi się przykro, że chciałam sobie „odpuścić” to spotkanie i w myśli podziękowałam Bogu, że nie pozwolil mi wyjsc samotnie.
Chłopaki prowadzą znanymi sobie skrótami. Po drodze mijamy ludzi, ich domy i naszą całą wioskę Chimese. Pozdrawiają, czasem śmieją się, zaczepiają… Po wypełnionej liście z zakupami wędrujemy na market odwiedzić ojca moich dwóch towarzyszy. George – ojciec chłopców - prowadzi swój własny stragan, na którym sprzedaje nasiona. Reymont mówi, że jego tata „jest biznesmenem”… Poczułam się jak „biała księżniczka” w egzotycznej scenerii. Role się odwróciły. Zazwyczaj to ja występuje w roli „obdarywacza”. Tym razem to ja dostaję: mango, coca- cole, ciasteczka, najwygodniejsze miejsce, transport do domu i… wycieczkę do miejsca w którym oczyszczany jest ryż. A chciałam się „izolować”!!?? :)

Po południu sprzątanie i przygotowanie domu na przyjazd ekipy filmowej. W wolnej chwili postanowiłyśmy z Jolą zrobić „obchód” po naszych sąsiadach i okolicy. Od czasu do czasu fundujemy sobie taką rozrywkę przyglądając się z bliska rytmowi dnia naszych czarnych przyjaciół. Zbliża się wieczór - pora posiłku. Dla większości jest to ta sama strawa, którą spożywali w południe jako swój pierwszy posiłek, czyli „inshima” (przypomina trochę naszą kaszką manną) przygotowywana z kasawy - rodzaju warzywa popularnego w Afryce. Pozdrowienia, krótkie rozmowy oraz zaprosiny do swoich skromnych czterech ścian są tutaj na porządku dziennym. Zambijczycy odznaczają się niesamowitą gościnnością i nawet jeśli nie mają nic oprócz owych czterech ścian, garnka inshimy i gromadki dzieci przed domem cieszą się po prostu pokazaniem ci „swego królestwa”.
Podchodzi do nas matka i dwójka dzieci. Jedno z nich zaczyna krzyczeć na nasz widok, drugie zaś nieco bardziej odważne próbuje wykazać się dzielnością i wyciąga rękę. Trochę się waha, czy aby na pewno zostanie całe po takim akcie odwagi, ale w końcu koniuszkiem palców dotyka dziwnego „muzungu”, aby po chwili przestraszone wrócić z powrotem do domu. Po raz pierwszy w życiu mój widok przyprawia dziecko o… krzyk.
Zewsząd słyszę „Asia, Asia” i idę dumna, patrząc na mój tutejszy świat. Mijam domy dzieci, które widzę codziennie w naszym oratorium „pod drzewami”. Tak. Moi sąsiedzi… Siedzą przed domem, nieraz całymi rodzinami wesoło pozdrawiając mijających przechodni.
Ekipa filmowa dojechała. Więc do czwartku za sąsiada mamy - założyciela Arki Noego - Darka i innych szalonych filmowców. Przywitaliśmy ich patriotycznie piosenką Krawczyka „Zatańczysz ze mną jeszcze raz” :) Dzień zakończyliśmy wspólnym wieczorem przy pysznym afrykańskim likierze. To miał być samotny dzień…, - nic nie poszło wedle planów. Dzięki temu oraz dzięki przewijającym się wydarzeniom nie mogę sobie przypomnieć, co takiego trapiło mnie dziś rano, że miałam ochotę na samotność. Po raz kolejny przekonuje się, że to Bóg wie najlepiej, czego nam trzeba.
ł

Brak komentarzy: