niedziela, 4 stycznia 2009

Święta w Mansie

Wigilia zawsze była dniem szczególnym. Tego dnia gdziekolwiek jesteś, w pracy, czy nadal w supermarkecie, czujesz odmienną atmosferę - atmosferę oczekiwania. Tu w Zambii wigilii jako takiej nie ma. Biorąc jednak pod uwagę moje przedświąteczne nastroje, zaskoczył mnie spokój i radość, który mi towarzyszył. Ostatnie, wspólnie wykonywane dekoracje w kościele, dzielenie się tradycją śledzia z naszymi czarnymi braćmi sprawiły, że i bez choinki, prezentów i świecidełek - do których jak się przekonałam jestem jednak przywiązana - dzień był szczególny. „Wieczerze” mieliśmy u księży o 12:30 (po południu oczywiście) wraz z ich czarnymi, najbliższymi współpracownikami. Na stole nie było barszczu, ale zawitał do nas polski opłatek, życzenia, ryby, również mięso i zamiast kompotu ze śliwek mieliśmy kompot z mango i truskawek :). Wieczorem pasterka na której rozpoznałam jedną znaną mi kolędę, reszcie zaś towarzyszyły głównie zambijskie rytmy. Po długiej mszy zaczęliśmy świętowanie przy pysznym włoskim cieście, ale najwięcej wnosiły dziewczynki: Stella i Hilda z City of Hope - Tam gdzie są Święta, musza być i dzieci. Krótkie chwile, ale te najpiękniejsze.

W czasie Świąt jak i kilka dni po nich, od ludzi dało się słyszeć: „Christmas” lub jeszcze lepiej: „Where is my Christmas???”. To wcale nie oznacza życzeń, lecz czytaj: „daj mi prezent”. Powiem szczerze, że wprowadza to nie tylko małe zakłopotanie, ale i pewną dozę irytacji. Z drugiej zaś strony myślę, że w tutejszym kontekście poprosiłabym o to samo.
26 grudnia organizowaliśmy choinkę dla dzieci z oratorium. Niesamowity był widok - jak nigdy - odświętnie ubranych, naszych codziennych „brudasów”. Wprawdzie garnitury za duże (pewnie po starszym rodzeństwie), sukienki nieraz porwane, ale dzieci robiły wrażenie. Zaczęliśmy czytaniem z Biblii, śpiewaniem dwóch znanych kolęd, a potem dzieci bawiły się i śpiewały przy swoim „zambijskim disco”. Pojawił się też „Father Christmas”, jednak chyba większość nie wiedziała skąd i dlaczego. Na koniec przyszedł czas prezentów. Zadanie było bardzo trudne, bo mając 300 dzieci trzeba było niestety oddzielić tych, którzy przychodzą regularnie do oratorium i tych którzy pojawili się na choince „z przypadku”. Tak bardzo starałyśmy się jednak, aby sprawić im przyjemność. W tym miejscu bardzo chcę podziękować również moim sąsiadom miedzy innymi dzięki którym, dzieci otrzymały takie, a nie inne prezenty. Najmłodsi dostali bieliznę (bo z tym jest ciężko wśród dzieci) i zabawkę dla tych którzy przychodzą regularnie do oratorium. W starszych grupach dzięki Romanowi z SDB, chłopaki mogli dostać grę, dziewczyny notesy + (dzięki pomocy moich i Joli znajomych) kredki i zeszyty – zazwyczaj dzieci tego w domu nie mają. My pochłonięte rozdawaniem i pilnowaniem porządku, nie mogłyśmy niestety zobaczyć radości rozpakowywania podarków. Z relacji innych wiemy jednak, że dzieci miały prawdziwą Radochę. Najpiękniejsze chwile rzeczywiście są wtedy gdy widzisz jak zwyczajnie możesz sprawić dziecku radość i ofiarować mu zasłużoną beztroskość. Może o to chodzi w Święta? … Następnego dnia czekał nas wyjazd do Lufubu…

1 komentarz:

Unknown pisze...

Joasiu, u nas minus dwadziescia!! Samochody nie odpalają, nogi przymarzają do chodnika na przystankach autobusowych, mamy czapy na uszach, rękawice na rączkach a nosy tulimy w szaliczki. Widząc ostatnie zdjącia na twoim blogu zastanawiam się się czy Ty wiesz jak zimno może być teraz w Białym? Święta już minęły. Wiem, że swięta mają tę szczególną magię tylko tam gdzie są dzieci. Albo tylko dla tych, którzy są daleko od rodzinnych progów. Za rok będziesz z nami to sama tego doświadczysz. Czego? Szaleństwa w sklepach, zawalonej kuchni, przepełnionej lodówki, zmęczenia i umęczenia ....
Magia, to tylko ostatnie 2 - 4 godziny przed rozpoczęciem wielkiego świętowania.Pozniej to juz tzlko ulga.