wtorek, 27 stycznia 2009

Otwarcie nowego przedszkola



24 stycznia odbyło się u nas oficjalne otwarcie nowego przedszkola zbudowanego dzięki wsparciu MSZ-u oraz Krakowskiego Wolontariatu Salezjańskiego „Młodzi Światu”. Koordynatorem projektu, naszym sąsiadem i przyjacielem był Marek Wolkowski, który od czerwca dawal z siebie wszystko, aby projekt udało się doprowadzić do końca. Udalo się. W tym tygodniu Marek wraca do Polski zostawiając po sobie niezniszczalny slad w postaci nowego przedszkola w Zambii (Mansie). Przyszedł czas powiedzieć „goodbye”, rozpocząć nowy rok szkolny, a także nowy rozdział w życiu Mansy. W końcu cel był i jest skierowany na rozwój jej najmłodszych mieszkańców.
Otwarcie zaczęliśmy tonem uroczystym. Nie mogło zabraknąć podziękowań, krótkich przemówień i poświęcenia budynku wraz z placem zabaw. Następnym punktem programu były tańce, muzyka i lunch. W skład menu wchodziły dwie istoty, które tydzień czasu spędziły w naszym „ogródku” - kozy - kupione specjalnie na tą okazję. Jeszcze w sobotę rano słyszałam dobiegające z oddali ryczenie towarzyszące (może zabrzmi to strasznie tragicznie…) ich śmierci. Z tego powodu sprawa była jasna – z menu jestem wykluczona. Pozostała inshima, bądź ubwali (różne nazwy na tą samą rzecz) – tradycyjna potrawa Zambijczyków, wykonana z tutejszego warzywa – kasawy, w smaku przypomina naszą białą kaszę (bardzo zbitą i sycącą). Ostatnim punktem programu – zupełnie nie planowanym – było przetestowanie przez gromadę przybyłych przypadkowo dzieci - nowego placu zabaw. Dla wielu z nich plac zabaw było to cudo, które pierwszy raz widzą na oczy. Brudne od slizgawki pupy, śmiechy i radość zakończyły naszą imprezę. W między czasie jedno z dzieci podeszło do mnie z zapytaniem :”Dlaczego nie zaprosiłaś wszystkich swoich przyjaciół?” – czytaj: wszystkich dzieci... Musiałam wytłumaczyć, że sama jestem tu gościem.



Czuję, że mialam dużo szczęścia. Los sprawił, że pojawiłam się (jakby nie bylo) w historycznym momencie w życiu Mansy. Sprawia mi to ogromną radosc. Na zawsze zapamietam robotnikow, nerwy koordynatora, ten blysk w jego oczach na koniec i ten budynek, ktory z tygodnia na tydzien przy mnie stawal sie coraz wiekszy. Od poniedzialku (początek roku dla nowych przedszkolaków) bedzie w nim jeszcze weselej. W nagrodę (za co???) czeka na mnie "moja" sala, a w niej 30 przedszkolakow.


łam j

czwartek, 22 stycznia 2009

Siła w małości

Dzisiejszy dzień od początku zapowiadał się nadzwyczajnie. A to przede wszystkim dlatego, że zamiast dzwoniącej maszyny obudził mnie mój zegar naturalny. To mi się tutaj nie zdarza i muszę się przyznać, że potrzeba mojego snu zamiast maleć wraz z wiekiem, ostatnio rośnie. Nie tylko przed czasem, ale i zupełnie wyspana zaczęłam poranek. „Super, w takim razie zdążę na mszę (w imię sennych marzeń miałam ją sobie odpuścić).” Na porannej liturgii usłyszałam, że dziś przypada święto błogosławionej Laury Vicuny.
- „No tak, co nieco wiem o tej dziewczynce, która życie swoje poświęciła za nawrócenie matki, ale moja wiedza na tym praktycznie się kończy”.-

Nowe obowiązki - lekcje angielskiego w Szkole Krawieckiej - sprawily, że musialam szybko zapomniec o tym, co usłyszałam. Ale nie na długo. Już po zajęciach odnosząc słowniki do biura, rzuciła mi się w oczy mała książeczka na której dostrzegłam bohaterkę z porannej mszy. Chwila konsternacji: „Nie poproszę o nią siostrę, bo codziennie o coś proszę.” Język jednak sam wymyka mi się spod kontroli i już za chwilę mam w rękach książeczkę. Zaczynam czytać. Biografia tej małej, silnej istoty naprawdę mnie porusza. 12 - letnia dziewczynka, która jest w stanie całkowicie oddać się Bogu, z uśmiechem rzucić się w ramiona śmierci, a wszystko po to aby „ocalić” duszę swej matki.
W porównaniu do biografii innych znanych mi salezjańskich świętych, Laura należała do osób spokojnych. To, co napewno łączy ją z resztą to: stuprocentowa ufność Bogu, niezwykła dojrzałość duchowa jak na swój wiek i konsekwentna realizacja zamierzonego „planu”. „Planem” tej małej było nawrócenie matki. O to się modliła i za to pragnęła ofiarować swoje życie. Modlitwy zostały wysłuchane: w wieku 12 lat choroba zabrała Laurę z tego świata, matka zaś zwróciła swe serce na nowo w stronę Boga. Siła tej małej towarzyszyla mi dzisiaj trochę jakby poza moją kontrolą.

Na koniec w oratorium znalazły się ołówki, które dzień wcześniej zwinęło kilka maluchów (z grupy: Laura). Nie wierzyłam zupełnie w powrót grafitowych "zgub" i powodzenie akcji: "nauka moralnosci", ale zareagować trzeba było. Po raz kolejny przekonuję się o tym, że nawet gdy nie jesteś pewien adekwatności swojej reakcji na zło obok, jest ona zawsze lepsza niż brak reakcji. Kształtować sumienie nie jest łatwo, a jest to tutaj jedna z najistotniejszych rzeczy. Gdy cos jest w zasiegu, nie nalezy do nikogo konkretnego, dlaczego by tego nie wziąć? Dałam im przykład z rodziną, w której matka, ojciec, czasami także rodzeństwo przynosi jedzenie do domu. Nigdy nie przyniesie tylko dla siebie, przyniesie dla całej rodziny. Chciałabym, aby tak też było w naszym oratorium.

Mój gość - niepokój.

Czasami odwiedza mnie niepokój.

Czy daje dzieciom wystarczająco? Czy potrafię być dla nich jakimś przykładem? Nie umiem tylu rzeczy… Czy dbam wystarczająco o ich dusze, szczęście, przyszłość? Być może - jakby to powiedziała jedna z naszych pań na studiach - brak mi „perspektywistycznego” myślenia? Wiem, że jestem w stanie poświęcić się dla nich, ale czy rzeczywiście to robię? Co jeszcze mogę zrobić?

Dziś usłyszałam: „Tylko miłość”. To jest klucz, który wystarcza. Czy z tego zrodzą się również: wymagania, troska, rozsądek, wyobraźnia?
- Jeśli będę je TYLKO kochać, wszystko to… winno przyjść naturalnie. -

sobota, 17 stycznia 2009

Lusaka - Zimbabwe - Mansa

9-ego stycznia przekroczyliśmy granice Zimbabwe. Już samo przejscie zapowiada wejście do innego świata. Wokoło widać pałętające się bez krępacji, bądź też wypatrujące swojej ofiary - pawiany.
Potrafią się ustawić – to trzeba im przyznać. Jedna z małp podbiega nagle do kobiety i wyrywa jej torebkę, po czym ucieka, a wraz z nią cała zgraja "kolegów" czekająca dotychczas w ukryciu. Pełno ludzi i bynajmniej nie z powodu turystycznych atrakcji, chociaż tych tutaj nie mało. Kobiety noszą na głowach worki z jedzeniem, mężczyźni ciągną rower załadowany podobnymi produktami. Z powodu kryzysu gospodarczego wszystko to dbywa się przede wszystkim w jednym kierunku Zambia - Zimbabwe. Obywatele Zimbabwe po podstawowe produkty musza udać się za granicę swojego kraju. Podchodzi do nas młody chłopak chcąc sprzedać… pieniądze. „Kupcie pamiątki” – mówi. Waluta tego kraju stała się… już tylko pamiątką. Rząd zupełnie nie funkcjonuje, w sklepach nie ma żywnosci, ludzie sprzedają rzeźby i wszelkiego rodzaju rękodzieła za ubrania, ręczniki, jedzenie bądź dolary amerykańskie.
Kraj w którym piękno wciąż nieskażonej przyrody zadziwia, jeden z cudów świata - Wodospad Wiktorii - przyciąga, a ludzie oszałamiają swoją gościnnością, obyciem i poziomem języka. Tu na tej ziemi po raz pierwszy w życiu… rzucano mi płatki róży pod stopy.
Wracamy do naszej Zambii… Stolica – Lusaka - tym razem zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie. Nieco inne od tego, które pojawiło się 5 miesięcy temu, tuż po wylądowaniu. Tak długi pobyt na pólnocy kraju- jak my to mówimy - „na wsi” (mimo, że Mansa to główne miasto w jednej z dziewięciu zambijskich prowincji), robi swoje. Wysokie budynki, ulice, samochody, ludzie na ulicach - staly się duże, szybkie i bardziej... zachodnie, od czego juz odwyklam. Mimo że wszystko to wzbudziło we mnie wielkie „WOW”, kilkudniowy pobyt w stolicy wystarczy. Dobrze jest wrócić do domu. 7 dni spędzonych w gronie znanych mi osób z Polski umacnilo i zmienilo spojrzenie na dotychczasową rzeczywistość. W Mansie: nasze cztery ściany, te same bliskie, znajome twarze… Wszystko to wygląda teraz nieco inaczej. Moja świadomość pochodzenia z innej kultury, z innego świata wzrosła. Nie wiem, czy to źle… Łatwiej dostrzegam swoje miejsce w swiecie i wbrew pozorom, nie oddala mnie to od „mojej zambijskiej tutejszości”. Wręcz przeciwnie. Stała się ona jeszcze bardziej bliska, „moja”. Dlaczego? Do końca nie wiem. Może przestala byc doswiadczana... po omacku?


Wstaje rano i jestem szczęśliwa. Poświęcam dzień Bogu, tak aby o jego zmierzchu powiedzieć: „Pracowałam dziś dla Niego”. I nie ma już dla mnie znaczenia, czy przełożeni zadowoleni są z mojej pracy. Dojrzałam do tego, aby powiedzieć, że nie pracuję dla nikogo innego niż dla Boga. Wiedząc jednak, że czlowiek bywa zmienny jak galązka na wietrze, mogę tylko powiedzieć, że tego pragnę się trzymać.

P.S. Po więcej informacji o Zimbabwe polecam odwiedzić stronę Oli i Maćka: http://rpstravel.pl

Trochę prawdy

Czy mam Was zaszokować? Czy napisać prawdę? A jeśli nie wiem co jest prawdą? I o jaką prawdę chodzi?
Ostatnio ciężko mi było pisać. Nie umiem znaleźć słów, gdy świat wokół po prostu się kręci, a ja po prostu razem z nim. Najważniejszymi momentami stały się te proste, najzwyklejsze minuty, godziny, sekundy: radosć dziecka, tobwa – tutejsza zupa rozmieszana z wodą, którą popijam z robotnikami na budowie przedszkola, rozmowa w gronie przyjaciół - chwile przemykające nieraz jak pędzący samochód.
Czy to je mam opisywać? Być może nie są wystarczająco interesujące do czytania? Z drugiej strony to one są fundamentalne, więc pominięcie ich to występek przeciwko prawdzie :)

Rozmawiałam dzisiaj o jednym ze zmyslów - smaku. Niezapomniany smak to ten, który wraz z powtórnym rozkoszem podniebienia przywoluje calą otoczkę wspomnień. Zwlaszcza jeden przypomina mi słońce, błękitne niebo, śmiech, poczucie bycia „tu i teraz”. Cóż to za egzotyczny smak…? To smak zwykłej kiełbasy, porcji ryżu i szklanki piwa. Niezapomniany, bo przywraca te najzwyklejsze momenty w których zapominasz, że przed tobą jak i za tobą jest jakiś czas. Owa „święta zwykłość dnia”. Czy znacie taką?

niedziela, 4 stycznia 2009

Święta w Mansie

Wigilia zawsze była dniem szczególnym. Tego dnia gdziekolwiek jesteś, w pracy, czy nadal w supermarkecie, czujesz odmienną atmosferę - atmosferę oczekiwania. Tu w Zambii wigilii jako takiej nie ma. Biorąc jednak pod uwagę moje przedświąteczne nastroje, zaskoczył mnie spokój i radość, który mi towarzyszył. Ostatnie, wspólnie wykonywane dekoracje w kościele, dzielenie się tradycją śledzia z naszymi czarnymi braćmi sprawiły, że i bez choinki, prezentów i świecidełek - do których jak się przekonałam jestem jednak przywiązana - dzień był szczególny. „Wieczerze” mieliśmy u księży o 12:30 (po południu oczywiście) wraz z ich czarnymi, najbliższymi współpracownikami. Na stole nie było barszczu, ale zawitał do nas polski opłatek, życzenia, ryby, również mięso i zamiast kompotu ze śliwek mieliśmy kompot z mango i truskawek :). Wieczorem pasterka na której rozpoznałam jedną znaną mi kolędę, reszcie zaś towarzyszyły głównie zambijskie rytmy. Po długiej mszy zaczęliśmy świętowanie przy pysznym włoskim cieście, ale najwięcej wnosiły dziewczynki: Stella i Hilda z City of Hope - Tam gdzie są Święta, musza być i dzieci. Krótkie chwile, ale te najpiękniejsze.

W czasie Świąt jak i kilka dni po nich, od ludzi dało się słyszeć: „Christmas” lub jeszcze lepiej: „Where is my Christmas???”. To wcale nie oznacza życzeń, lecz czytaj: „daj mi prezent”. Powiem szczerze, że wprowadza to nie tylko małe zakłopotanie, ale i pewną dozę irytacji. Z drugiej zaś strony myślę, że w tutejszym kontekście poprosiłabym o to samo.
26 grudnia organizowaliśmy choinkę dla dzieci z oratorium. Niesamowity był widok - jak nigdy - odświętnie ubranych, naszych codziennych „brudasów”. Wprawdzie garnitury za duże (pewnie po starszym rodzeństwie), sukienki nieraz porwane, ale dzieci robiły wrażenie. Zaczęliśmy czytaniem z Biblii, śpiewaniem dwóch znanych kolęd, a potem dzieci bawiły się i śpiewały przy swoim „zambijskim disco”. Pojawił się też „Father Christmas”, jednak chyba większość nie wiedziała skąd i dlaczego. Na koniec przyszedł czas prezentów. Zadanie było bardzo trudne, bo mając 300 dzieci trzeba było niestety oddzielić tych, którzy przychodzą regularnie do oratorium i tych którzy pojawili się na choince „z przypadku”. Tak bardzo starałyśmy się jednak, aby sprawić im przyjemność. W tym miejscu bardzo chcę podziękować również moim sąsiadom miedzy innymi dzięki którym, dzieci otrzymały takie, a nie inne prezenty. Najmłodsi dostali bieliznę (bo z tym jest ciężko wśród dzieci) i zabawkę dla tych którzy przychodzą regularnie do oratorium. W starszych grupach dzięki Romanowi z SDB, chłopaki mogli dostać grę, dziewczyny notesy + (dzięki pomocy moich i Joli znajomych) kredki i zeszyty – zazwyczaj dzieci tego w domu nie mają. My pochłonięte rozdawaniem i pilnowaniem porządku, nie mogłyśmy niestety zobaczyć radości rozpakowywania podarków. Z relacji innych wiemy jednak, że dzieci miały prawdziwą Radochę. Najpiękniejsze chwile rzeczywiście są wtedy gdy widzisz jak zwyczajnie możesz sprawić dziecku radość i ofiarować mu zasłużoną beztroskość. Może o to chodzi w Święta? … Następnego dnia czekał nas wyjazd do Lufubu…

piątek, 2 stycznia 2009

Z ostatnich chwil - ciąg dalszy nastąpi


Gdy Piękno plynie z wewnątrz


Na drodze...


Mikolaj dociera wszędzie i w każdej postaci :)