czwartek, 25 grudnia 2008


Kochani! Wszyscy przyjaciele, bliscy i wszyscy
ci którzy przypadkiem lub nie przypadkiem tu zajrzeliscie

Z okazji Swiąt Bożegonarodzenia życzę nam,
aby w te dni w szczególny sposób Chrystus zapukal do każdego z nas.
Życze nam prostej Radosci, odkrywania niezwyklosci w tych
najzwyklejszych momentach dnia z drugim czlowiekiem.

Aby kazdy z nas odnalazl Boze Dziecie tam gdzie wlasnie jest
i wsrody tych z ktorymi jest.

Calym sercem wspominam z serca Afryki, z naszego Betlejem


Asia

poniedziałek, 22 grudnia 2008

Przedświąteczne prezenty

W ostatnim czasie tyle się dzieje, że zasiadając do pisania mam problem z selekcją ważnych i ważniejszych wydarzeń. Przed nami gwiazdka. Przygotowania ruszyły pełną parą i codziennie w oratorium ćwiczymy coś z dzieciakami specjalnie na ten dzień. Poza tym wciąż mamy z Jolą do przygotowania około 300 prezentów. Tutejszy rytm chyba wchłonął nas do reszty. Mimo tego, że czas (mówiąc po europejsku :) - nieubłagalnie goni - wcale nam się nie śpieszy. Szykują się też pewne zmiany i prawdopodobnie wkrótce całe oratorium pozostanie przede wszystkim w naszych rękach…
Pochłonął nas nie tylko tutejszy rytm zegarków, a raczej jego brak, lecz również życie, które toczy się wokoło - życie naszych dzieci, znajomych, tutejszych przyjaciół… Ich problemy stały się po części naszymi problemami i chociaż byśmy chciały nie zatrzymamy świata nawet tu na misji.
Ostatnio wspominałam o zapachu sosny i tęsknocie za nim… Teraz mam go na co dzień. Przytargałyśmy z Jolą gałęzie sosny, które wyrzucił nasz ogrodnik i w ten sposób mamy w domu choinkę :) Do choinki - jako prezent z nieba - dołączyły dwie młode damy, które już rozweselają nasz dom, aż do początku roku szkolnego. Hilda i Stella to dziewczynki z City of Hope – domu dla dziewcząt ulicy w Lusace. Przyjechały do nas na wakacje, bo podczas gdy inne koleżanki zabrane zostały do rodziny bądź w jakieś inne miejsca, one po prostu nie mialy dokąd jechać. Hilda i Stella to sieroty. Tak naprawdę mają tylko siebie. Dzisiaj słuchałyśmy kolęd. Stęsknilam się za bliskimi i atmosferą polskiej tradycji wigilijnej. Po chwili patrzę na nie. Przychodzi myśl, że być może one nie mają nawet za kim tęsknić, nie mają też wspomnień z rodzinnej kolacji przy choince… Zastanawiam się, czy kiedykolwiek przeżyły rodzinne święta. Co mają w zamian? Być może doświadczenia, których ja nie byłabym w stanie ogarnąć? Mają coś jeszcze… – niesamowitą więź i pomoc sobie nawzajem zawsze, wszędzie o każdej porze. Nawet teraz, gdy wybila pólnoc młodsza Hilda mimo klejących oczu i głowy zdającej się szukać jedynie poduszki, dzielnie plecie starszej siostrze warkoczyki. Wzywa nas, bo przecież naturalne jest, że gdy jedna czegoś potrzebuje – wszyscy powinni się włączyć. Patrzę na Stellę z niedowierzaniem, że cały swój wielki puch na głowie, chce zamienić w drobne warkoczyki akurat teraz - w środku nocy, kiedy ja sama marzę tylko o łóżku. Po chwili jednak uśmiecham się, przypominając sobie jak równie zmęczona z ochotą pomagała mi przygotowywać bombki na choinkę i… zabieram się do plecienie. Nie mam takiej wprawy jak afrykańskie dziewczyny, ale słyszę: „It is good that you try” (Dobrze, że próbujesz) :). Mamy drzewko, mamy ozdoby, barszcz czerwony w proszku i 2 dziewczynki w domu na święta. Czego chcieć więcej? Trochę rodziny i przyjaciół by się przydało, ale to za rok…

Afrykańska codzienność na wesoło




W Afryce nie zawsze się powodzi... Wprawdzie nadal jest adwent, ale na misji zjemy to, co upolujemy... :)

niedziela, 14 grudnia 2008

Grudniowa rewolucja europejczyka

Wraz z grudniem nastał u nas czas wakacji. Rok szkolny się skończył, a od stycznia rozpocznie się nowy - nie tylko kalendarzowy. Mam zatem teraz więcej wolnego czasu. Jako europejczyk przyłapuje się na tym, ze nie do końca umiem z niego korzystać. „Przecież za długo nie można!” Trzeba cos robić, myśleć, planować, martwic się o to co będzie ... Tym razem postanowiłam się tej pseudokontroli pozbyć i zaufać temu co jest mi w danej chwili dane. Do stycznia zatem, przyjmuje dobrodziejstwa każdego dnia i każdej chwili wolnej „od pracy”…

Również w Mansie ruszyły przygotowania do Świąt. Wczoraj wraz z Jola, siostrą i Gordonem umieściliśmy pierwsze dekoracje w kościele. O ile wszystko jest tutaj skromniejsze... Wczorajszego dnia po raz pierwszy poczułam też zapach sosny… Mogę się nazwać szczęściarą, gdyż generalnie w Zambii nie ma tradycji związanych z dekoracją świeczników bądź innych elementów gałązkami sosny. Zamiast tego umieszcza się liście z drzewa bananowego...

Chyba nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo przywiązana jestem do tych (w gruncie rzeczy mało istotnych – czy oby na pewno???) szczegółów związanych ze Świętami Bożego Narodzenia. Dzieci tutaj nie koniecznie znają Świętego Mikołaja, czy tradycję ubierania choinki. W minionym tygodniu robiliśmy coś na wzór bąbek w naszym oratorium używając do tego papieru i kawałków citengi – tradycyjnego afrykańskiego materiału, dla naszych dzieci były to jednak bardziej medaliony na szyję niż dekoracje na choinkę :). Cóż za różnica skoro się cieszą?
Dopiero zapach sosny sprawił, że poczułam jak święta zbliżają się małymi krokami…
Podczas gdy w Polsce - mimo o wiele niższej temperatury na zewnątrz - grudzień to najgorętszy miesiąc w roku. Trzeba wszystko zakończyć, pozamykać, w szkole zaliczyć, w pracy zarobić na święta, a potem je przygotować... Tutaj jednak, jakże często wszystko jest inaczej, tylko radosc dzieci ta sama. Afryka płynie swoim rytmem i albo dam mu się porwać, albo nie odkryje czym on naprawdę jest.

sobota, 13 grudnia 2008

I know it’s crazy, but I know I will survive

Dlaczego walka o chipsy jest dla mnie tak niezrozumiała? Może dlatego, że mogę sobie na nie pozwolić kiedy mam na to ochotę. Z drugiej zaś strony muszę oczekiwać czegoś od dzieci.
Dzisiejszy Quiz wiedzy w oratorium zakończył się wygraną „Apple group”. Zwycięzcom więc należą się diggsy (chipsy). Pozostali zaś, mieli dostać po cukierku (tutaj radość z cukierka jest porównywalna do radości z paczki cukierków u nas). Pomijając fakt, że w trakcie rozdawania pchali się i popychali, jakby walczyli co najmniej o wyśmienity obiad w restauracji, kres mojej cierpliwości nastał wtedy, gdy zobaczyłam jak niektórzy z nich oszukują, podając się za członków grupy wygranej. Byłam na tyle zdeterminowana, że zwłaszcza tym których znam nieco lepiej patrzyłam prosto w oczy, czekając aż usłyszę od nich kłamstwo. Nie wszyscy się odważyli, ale na dzień dzisiejszy limit swój wyczerpali i rozdawanie nagród zostało przerwane…
Może nie jest to najlepsza metoda i jest ci przykro pozbawiając je nagród, ale zarazem chcesz je czegoś nauczyć. A nie zawsze wiesz co jest najlepsze w sytuacji, gdy otoczy cię podekscytowany tłum setki dzieciaków. Chcę coś powiedzieć, a nie mogę. Zostawiam ich. Z czym? Z czymś do przemyślenia lub może raczej z poczuciem niesprawiedliwości? Wrócimy do tego zapewne w poniedziałek. Nie wiem czy to ja ich, czy raczej oni mają moje serce. To rodzi szczerość. Kłamstwo wówczas boli. Nawet jeśli rozumiem te kłamstwo, tak nprawdę z powodu tego jak bardzo ich lubię nie mogę i nie chcę go akceptować.

"I am not fine"

Piter: Jak się masz Asia?
Asia: Dziekuję, w porządku. A ty?
P: Ja nie.

(To zdanie wywołało moje szczere zaciekawienie, bo po raz pierwszy tutaj usłyszałam „I am not fine”. Pytanie „how are you” jest bardziej pozdrowieniem niż pytaniem o rzeczywiste samopoczucie znajomego, więc niemal zawsze i wszędzie odpowiada się na nie „bwino” = „fine”. Po niedługiej chwili domyśliłam się jednak co Piter ma na myśli…)

A: Dlaczego? - zapytałam
P: Od wczoraj nic nie jadłem i nie będę pewnie jadł do wieczora, a może i do jutra.
A: Rozumiem.
P: Więc Asia miłego śniadania.
A: Dziękuję.
P: Miłej kolacji i miłego obiadu.

piątek, 5 grudnia 2008

Niedoskonałość Białego

Pora deszczowa przynosi niespodzianki. Z powodu codziennej ulewy, która trwa od 15 minut do 3-4 godzin, może nie być zajęć, prądu (czytaj: światła, komputera, ciepłej herbaty, lunchu, z tego też powodu zamknięte mogą być sklepy). Zostajesz sam na sam ze świecą, książką lub drugim człowiekiem. Tutaj niemal zawsze jest miejsce i czas na relacje. W takie właśnie dni mogę też pisać…
Zastanawiałam się ostatnio kim jestem dla miejscowych. Najbardziej popularnym zwrotem w moim kierunku jaki tu słyszę zaraz po moim imieniu jest „Teacher”. Wcale nie rzadziej pojawia się „muzungu” (biały). Dowiedziałam się, że wedle tutejszej kultury mogę być określana również jako „Bamayo”. Rozkładając ten wyraz na części: "Ba" -jest to forma grzecznościowa co oznacza mniej więcej "pani", mayo zaś określa główną rolę kobiety w Afryce do której wzrasta: rolę matki. Dziewczyna dostaje ten przydomek mniej więcej w 20 roku życia, co nie znaczy, że nie ma przypadków wcześniejszego pełnienia powyższej roli.
Kolejną moją twarzą (z którą się jednak nie utożsamiam) jest bycie białym, co dla tutejszych oznacza też bycie ideałem. Itak próbując wtopić się w naszą wioskę i życie jej malych mieszkańców przestałam zupełnie zwracać uwagę, czy na mojej bluzce jest jedna plama, czy też są już dwie. Jednym słowem zmienia mi się poczucie estetyki :).
Podbiega do mnie dziewczynka w brązowej (od brudu!!!) bluzce i zdziwiona wskazuje na mój rękaw przybrudzony piaskiem po deszczu. Na co śmiało i z humorem odpowiadam: „a ty to jak chodzisz?” Wedle tutejszego myślenia (które być może jest tylko wynikiem moich obserwacji) białemu nie pasuje brud, niedociągnięcia, porażki, wady… Dzieci głaszczą mnie po głowie i zawsze poprawiają wszelkie niedoskonałości z którymi ja zaczęłam… czuć się dobrze.

Godny uwagi jest również zwyczaj podawania sobie ręki. Dłoń ściska się 3 razy w imię Trójcy Świętej. Najpierw następuje zwyczajny uścisk, potem uścisk kciuka i znów powrót do zwyczajnego sposobu. Wówczas jest dłuższa chwila by spojrzeć sobie w oczy…

Ciężkie jest tu życie winnego, którym bardzo często jest ofiara kogoś sprytniejszego (na przykład miejscowego czarownika). Gdy znajdzie się winny (lub kozioł ofiarny) - w jakiejkolwiek sprawie - ludzie zaatakują go bez uprzedniego zastanowienia się. Sama byłam świadkiem sytuacji wśród dzieci, której na początku nie rozumiałam. Zniknięcie kart do gry w memory spowodowało ogólne poruszenie wśród 150 dzieciaków. Oczywiście nie spodziewając się, że moja uwaga o ich zniknięciu odniesie taki skutek mogłam tylko obserwować jak cała gromada rzuca się w pogoni za dwoma osobami (niekoniecznie winnymi całemu zajściu). Ktoś zobaczył coś w ich kieszeni i nie ma bata. Oczywiście skończyło się aferą, gdy przyszedł ojciec jednej z gonionych dziewczynek. Winny musi się znaleźć i musi zostać ukarany. Na tym swoje „metody” opierają też tutejsi „czarownicy”, dla których winny nierzadko jest po prostu ich wrogiem.
Nieraz mam wrażenie, że nie możliwe jest wejście w ich świat, a tym samym szczere ich zrozumienie. Przy tym wszystkim jednak, jest między nami silniejsza więź - bycia człowiekiem - przeżywania tych samych radości, smutków, strachu, nieraz i tych samych problemów. Może po prostu nie musimy do końca wchodzić w ich świat, rozumieć, lecz po prostu być w najlepszym jak tylko możemy tego słowa znaczeniu. Nawet jeśli nie jest on doskonały.

wtorek, 2 grudnia 2008

29.11.2008

To miał być dzień „izolacji”. Po raz pierwszy od rana zły humor towarzyszył mi tak intensywnie lub być może to jesienna melancholia wkradająca się o tej porze roku nie omieszkała ominąć mnie również na Czarnej Ziemi.
Przed nami dużo obowiązków. Przyjazd ekipy filmowej - która ma dzielić z nami jak i naszym sąsiadem (Markiem) mieszkanie - zobowiązuje. Zawartość lodówki zmuszała do nowej wersji kanapek z kakao bądź po prostu chleb z przyprawami :) Trzeba zrobić zakupy – to co kobiety lubią najbardziej. W tym przedsięwzięciu mieli towarzyszyć nam dwaj chłopcy z oratorium. Zadeklarowali się przyjść po nas o 10, ja jednak znając już nieco tutejsze realia uprzedziłam ich, żeby nie myśleli sobie wedle „African time” (godzina w to czy we w to nie robi różnicy) jak też pomyślałam, że prawdopodobne jest również, że w ogóle nie przyjdą. Gdy tylko zamknęły się za mną drzwi naszego domu zobaczyłam dwóch chłopców, w tym 11 latka w nieco przydużym GARNITURZE i eleganckiego 14 latka nieśmiało zbliżających się w naszym kierunku. Przyszli, i to w jakim stylu… Od razu zrobiło mi się przykro, że chciałam sobie „odpuścić” to spotkanie i w myśli podziękowałam Bogu, że nie pozwolil mi wyjsc samotnie.
Chłopaki prowadzą znanymi sobie skrótami. Po drodze mijamy ludzi, ich domy i naszą całą wioskę Chimese. Pozdrawiają, czasem śmieją się, zaczepiają… Po wypełnionej liście z zakupami wędrujemy na market odwiedzić ojca moich dwóch towarzyszy. George – ojciec chłopców - prowadzi swój własny stragan, na którym sprzedaje nasiona. Reymont mówi, że jego tata „jest biznesmenem”… Poczułam się jak „biała księżniczka” w egzotycznej scenerii. Role się odwróciły. Zazwyczaj to ja występuje w roli „obdarywacza”. Tym razem to ja dostaję: mango, coca- cole, ciasteczka, najwygodniejsze miejsce, transport do domu i… wycieczkę do miejsca w którym oczyszczany jest ryż. A chciałam się „izolować”!!?? :)

Po południu sprzątanie i przygotowanie domu na przyjazd ekipy filmowej. W wolnej chwili postanowiłyśmy z Jolą zrobić „obchód” po naszych sąsiadach i okolicy. Od czasu do czasu fundujemy sobie taką rozrywkę przyglądając się z bliska rytmowi dnia naszych czarnych przyjaciół. Zbliża się wieczór - pora posiłku. Dla większości jest to ta sama strawa, którą spożywali w południe jako swój pierwszy posiłek, czyli „inshima” (przypomina trochę naszą kaszką manną) przygotowywana z kasawy - rodzaju warzywa popularnego w Afryce. Pozdrowienia, krótkie rozmowy oraz zaprosiny do swoich skromnych czterech ścian są tutaj na porządku dziennym. Zambijczycy odznaczają się niesamowitą gościnnością i nawet jeśli nie mają nic oprócz owych czterech ścian, garnka inshimy i gromadki dzieci przed domem cieszą się po prostu pokazaniem ci „swego królestwa”.
Podchodzi do nas matka i dwójka dzieci. Jedno z nich zaczyna krzyczeć na nasz widok, drugie zaś nieco bardziej odważne próbuje wykazać się dzielnością i wyciąga rękę. Trochę się waha, czy aby na pewno zostanie całe po takim akcie odwagi, ale w końcu koniuszkiem palców dotyka dziwnego „muzungu”, aby po chwili przestraszone wrócić z powrotem do domu. Po raz pierwszy w życiu mój widok przyprawia dziecko o… krzyk.
Zewsząd słyszę „Asia, Asia” i idę dumna, patrząc na mój tutejszy świat. Mijam domy dzieci, które widzę codziennie w naszym oratorium „pod drzewami”. Tak. Moi sąsiedzi… Siedzą przed domem, nieraz całymi rodzinami wesoło pozdrawiając mijających przechodni.
Ekipa filmowa dojechała. Więc do czwartku za sąsiada mamy - założyciela Arki Noego - Darka i innych szalonych filmowców. Przywitaliśmy ich patriotycznie piosenką Krawczyka „Zatańczysz ze mną jeszcze raz” :) Dzień zakończyliśmy wspólnym wieczorem przy pysznym afrykańskim likierze. To miał być samotny dzień…, - nic nie poszło wedle planów. Dzięki temu oraz dzięki przewijającym się wydarzeniom nie mogę sobie przypomnieć, co takiego trapiło mnie dziś rano, że miałam ochotę na samotność. Po raz kolejny przekonuje się, że to Bóg wie najlepiej, czego nam trzeba.
ł