piątek, 17 kwietnia 2009

W Parku Narodowym...

Przychodzi po nas szczupla, biala kobieta w towarzystwie niemalze 2 metrowego rownie szczuplego rastamanina. W swoim zielonym mundurze i ciezkich butach przypomina komandosa - "To bedzie wasz przewodnik" - slyszymy. Jedziemy jeepem w kierunku Victoria Falls. Na miejscu spotykamy Alfreda uzbrojonego w bron palna - nasza obstawe przed dzika zwierzyna. Po godzinie tropienia sladow zebry, ogladania pozostalosci po nocnych przechadzkach hipopotama trafiamy w tereny na ktorych z oddali dostrzegamy duzego rozmiaru dzikie zwierzeta. Podchodzimy blizej, to Whitebeast. Niedaleko od nich zza zieleni wynurza sie Buffalo. Zblizamy sie na odleglosc z ktorej ja nie czuje sie juz bezpiecznie, a w wyobrazni widze naglowki gazet pt: "Turysci zaatakowani przez Buffallo". Zadowolony przewodnik karze nam usiasc i spokojnie obserwowac zwierzyne. Byk ten ma rogi tak ciezkie, ktore przygniataja mu glowe, ze z powodu ich ciezaru nie jest w stanie widziec z odleglosci. Pozycja siedzaca jest zatem zdecydowanie bezpieczniejsza. Po zderzeniu twarza w twarz z "jednym z najbardziej nieprzewidywalnych zwierzat" idziemy ogladac stado Wheetbeest. Wraz z zachodem slonca przyjezdza po nas jeep. Po drodze napotykajac jeszcze stado malp, zalujemy troche, ze nie udalo nam sie "wytropic" zyrafy czy zebry, ale podziwiajac zachodzace slonce wsrod piekna przyrody w ktorej dzika zwierzyna szykuje sie do snu zadowoleni wracamy do hotelu. Myslami jestem przy dzieciach z Mansy... Jest to pora w ktorej zazwyczaj wracaja z oratorium do swoich domow. Co robia teraz? O czym mysla?

Brak komentarzy: