Dzisiaj wraz z dziećmi zrobiliśmy sobie małą wycieczkę, aby zobaczyć miejsca w których mieszkają. Popołudniowy deszcz pokrzyżował nam plany w oratorium. Lało jak z cebra, ale część z nich i tak przyszła. Kiedyś słyszałam, że w taką pogodę Afrykańczycy nie wychodzą z domu. To nie tyczy się dzieci z oratorium… Połowa w przemoczonych koszulkach, sukienkach lub z gęsią skórką. Dostały od nas po cukierku i zalecenie powrotu do domu (z którego i tak nie skorzystały).
made by Roman SDB
2 godziny później, po piątkowej mszy, kiedy słońce już przedzierało się przez chmury, następna część dzieciaków chciała piłki i nie rozumiala, dlaczego nie mamy oratorium skoro teraz świeci słońce. Nie możemy przecież z nimi pograć, skoro poprzednia grupka została odesłana do domu. Co zrobic? „Let’s go” – powiedziałam. Tych prostych słów uczę się tutaj z przyjemnością, chociaż nieraz oblewam z praktycznego ich wykorzystania. Odzwierciedlają dla mnie ducha Zambijczyków – życie chwilą i po prostu „zróbmy to teraz, nie ma na co czekać”. Większa część nie pytając nawet gdzie i po co mają iść, po prostu stwierdziła. „Yes, let’s go.” Ci więksi bardziej niepewni, słysząc moją odpowiedź - „To your house”, zaczęli prowadzić mnie po błotach, kałużach, po drodze siląc się skleić jakieś zdania po angielsku. Byłam z nich dumna. Zazwyczaj, gdy nie wiedzą jak o coś zapytać szybko się wycofują. Odwiedziliśmy razem domy około 10 dzieciaków. Wszyscy są sąsiadami. Tutaj zawsze jeden drugiego zaprowadzi i mimo, że nieraz pobiją się po głowach, pokopią, poprzezywają zadbają o siebie nawzajem. Tego są nauczone. Nawet dwulatki i te niewiele starsze brzdące w poobdzieranych lub przy dużych ubraniach drepczą do „oratorium pod drzewami”. Te najmłodsze walczą o moje ręce. Na spacerze (i nie tylko) wyglądam jak lepka na muchy. Idziemy w gromadzie, nieuporządkowani. Może mogłoby to jakoś lepiej wyglądać – pomyślałam. Ale czy to ważne?
Dzieci w Mansie mieszkają zazwyczaj w bardzo prostych, typowo afrykańskich domach. W nich znajdują się: nie duży pokój, gdzie na noc rozkłada się maty do spania, jakieś pomieszczenie na wzór kuchenki oraz przynajmniej piątka rodzeństwa wraz z rodzicami lub kuzynami. Po dzieleniu się swoim środowiskiem, nasza gromada odprowadza mnie i Jolę do Don Bosco. Nas też nie zostawi samych sobie. W końcu to ich wioska, a my możemy się zgubić… Przy rozstaniu słyszę: „daj mi ołówek, kredkę, daj mi słodycze, daj mi t-shirt.” – co po prostu mi sie nie podoba. Wieczorem zas wspominając miniony dzień, ich 4 ściany, maty i gromadkę rodzeństwa dziwię się sobie, że na takie slowa sie zloszcze…
Błogosławionych świat!
3 lata temu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz