14.09.2008
Dzisiaj mieliśmy przyjemność uczestniczyć w meczu, w którym jedną z drużyn rozgrywających byli nasi chłopacy z oratorium Don Bosco. W odpowiedzi na zaproszenie trenera postanowiłyśmy sobie zrobić z Jolą wycieczkę i powspierać trochę chłopaków. Samfya – miejsce docelowe rozgrywek - to miasteczko oddalone od Mansy ok. 80 km z piękną plażą i wioskami w budowie przypominającymi nieco bardziej nasze polskie domki. Dzisiaj również po raz pierwszy wśród tutejszych ludzi zaskoczyło mnie liczenie się z czasem. W odniesieniu do europejczyków w Zambii funkcjonuje pewne powiedzenie: „Wy macie zegarki, my mamy czas” A więc wcale mi się nie spieszyło i jeszcze 15 minut przed wyjazdem drużyny, leniuchowałam sobie spokojnie na łóżku. O dziwo Michael przyszedł po nas 10 minut przed czasem (!!!), oznajmiając, że wszyscy na nas czekają.…
Wsiadamy do 29 osobowego „busiku”, ale oczywiście bierzemy 39 osób :) Część chłopaków ubrana w czerwono - białe stroje (prawie jak Polska flaga) rozgrzewa towarzystwo przed meczem klaszcząc, i śpiewając. Na początku nieco z dystansem (w końcu dołączyły do nich dwie obce i dziwne istoty ) ale i z nieukrywanym zadowoleniem zerkają z kim mają do czynienia. Droga szybka i przyjemna. Na miejscu część ekipy (tej kibicującej) zabrała nas na spacer po okolicznych wioskach i oczywiście się zgubiliśmy. Na mecz dotarliśmy tuż przed drugą połową, ale tak naprawdę to wtedy wszystko zaczęło się rozgrywać. Zrobiłyśmy im małą konkurencję, bo okoliczne dzieciaki zamiast oglądać jak drużyna dzielnie wyciska z siebie siódme poty na boisku, stanęły do niej tyłem przyglądając się… nam :) Chłopaki strzelili 2 gole, - niestety tylko 1 został uznany – i mecz zaliczamy oczywiście do wygranych. W drodze powrotnej nie tylko dziurawe drogi sprawiały, że czułam się jak na safari, ale i cała ekipa skacząca i tańcząca z radości, a my razem z nią. W końcu nie co dzień się wygrywa no i 3 punkty trafiły na konto drużyny. Dzień radosny i owocny.
Jutro rano powitam moje przedszkolaki z Laura class, a po południu znowu zagramy w „Kamschi Karirarira” z dzieciakami z oratorium – tutejsza wersja „mam chusteczkę haftowaną” w rytmach Bemba. To moja ulubiona gra, one już to zauważyły i gdy tylko chcemy w coś zagrać otwierają szeroko oczy i pytają: „Kamsi Karirarira???”
W przedszkolu robimy Creative, Music, Science… i czasami rozkładamy ręce śmiejąc się z nauczycielami, bo wśród 45 brzdąców różne rzeczy mogą się zdarzyć. Na pytanie: „In which months are we now?” słyszymy: „We are In Zambia”. Cóż, trudno zaprzeczyć :) . Mansa i jej mieszkańcy stopniowo stają się moim domem. Codziennie rano żwawym krokiem wstaję na mszę świętą. Nie jest to moim obowiązkiem, ale za to fajnym początkiem dnia. Później zmaganie się z codziennością: hałas w przedszkolu, dzieci pełzające po podłodze i przyciskające z całej siły wygrzebane z miski zabawki, podchodzą proszą aby zawiązać buta, wytrzeć nosa, albo „przykleić się” i powalczyć o rękę „teacher”. Każdy dzień to lekcja, Czasami zastanawiam się czy tylko dla mnie, czy dzieciaki też coś z tego wynoszą. Poza tym plącze sobie język swoimi próbami Bemba (za to miejscowi mają rozrywkę) i aktualnie pracuje nad wcielaniem w życie nowego motta: „Take it easy” – jak dotąd najskuteczniejszy sposób odnalezienia się w tutejszej rzeczywistości. Przed nami cały tydzień i sporo pomysłów do wypróbowania, które spisałyśmy sobie na kartce. Ciekawe, które z nich uda się zaliczyć do„zrealizowanych”…:)
Dzisiaj mieliśmy przyjemność uczestniczyć w meczu, w którym jedną z drużyn rozgrywających byli nasi chłopacy z oratorium Don Bosco. W odpowiedzi na zaproszenie trenera postanowiłyśmy sobie zrobić z Jolą wycieczkę i powspierać trochę chłopaków. Samfya – miejsce docelowe rozgrywek - to miasteczko oddalone od Mansy ok. 80 km z piękną plażą i wioskami w budowie przypominającymi nieco bardziej nasze polskie domki. Dzisiaj również po raz pierwszy wśród tutejszych ludzi zaskoczyło mnie liczenie się z czasem. W odniesieniu do europejczyków w Zambii funkcjonuje pewne powiedzenie: „Wy macie zegarki, my mamy czas” A więc wcale mi się nie spieszyło i jeszcze 15 minut przed wyjazdem drużyny, leniuchowałam sobie spokojnie na łóżku. O dziwo Michael przyszedł po nas 10 minut przed czasem (!!!), oznajmiając, że wszyscy na nas czekają.…
Wsiadamy do 29 osobowego „busiku”, ale oczywiście bierzemy 39 osób :) Część chłopaków ubrana w czerwono - białe stroje (prawie jak Polska flaga) rozgrzewa towarzystwo przed meczem klaszcząc, i śpiewając. Na początku nieco z dystansem (w końcu dołączyły do nich dwie obce i dziwne istoty ) ale i z nieukrywanym zadowoleniem zerkają z kim mają do czynienia. Droga szybka i przyjemna. Na miejscu część ekipy (tej kibicującej) zabrała nas na spacer po okolicznych wioskach i oczywiście się zgubiliśmy. Na mecz dotarliśmy tuż przed drugą połową, ale tak naprawdę to wtedy wszystko zaczęło się rozgrywać. Zrobiłyśmy im małą konkurencję, bo okoliczne dzieciaki zamiast oglądać jak drużyna dzielnie wyciska z siebie siódme poty na boisku, stanęły do niej tyłem przyglądając się… nam :) Chłopaki strzelili 2 gole, - niestety tylko 1 został uznany – i mecz zaliczamy oczywiście do wygranych. W drodze powrotnej nie tylko dziurawe drogi sprawiały, że czułam się jak na safari, ale i cała ekipa skacząca i tańcząca z radości, a my razem z nią. W końcu nie co dzień się wygrywa no i 3 punkty trafiły na konto drużyny. Dzień radosny i owocny.
Jutro rano powitam moje przedszkolaki z Laura class, a po południu znowu zagramy w „Kamschi Karirarira” z dzieciakami z oratorium – tutejsza wersja „mam chusteczkę haftowaną” w rytmach Bemba. To moja ulubiona gra, one już to zauważyły i gdy tylko chcemy w coś zagrać otwierają szeroko oczy i pytają: „Kamsi Karirarira???”
W przedszkolu robimy Creative, Music, Science… i czasami rozkładamy ręce śmiejąc się z nauczycielami, bo wśród 45 brzdąców różne rzeczy mogą się zdarzyć. Na pytanie: „In which months are we now?” słyszymy: „We are In Zambia”. Cóż, trudno zaprzeczyć :) . Mansa i jej mieszkańcy stopniowo stają się moim domem. Codziennie rano żwawym krokiem wstaję na mszę świętą. Nie jest to moim obowiązkiem, ale za to fajnym początkiem dnia. Później zmaganie się z codziennością: hałas w przedszkolu, dzieci pełzające po podłodze i przyciskające z całej siły wygrzebane z miski zabawki, podchodzą proszą aby zawiązać buta, wytrzeć nosa, albo „przykleić się” i powalczyć o rękę „teacher”. Każdy dzień to lekcja, Czasami zastanawiam się czy tylko dla mnie, czy dzieciaki też coś z tego wynoszą. Poza tym plącze sobie język swoimi próbami Bemba (za to miejscowi mają rozrywkę) i aktualnie pracuje nad wcielaniem w życie nowego motta: „Take it easy” – jak dotąd najskuteczniejszy sposób odnalezienia się w tutejszej rzeczywistości. Przed nami cały tydzień i sporo pomysłów do wypróbowania, które spisałyśmy sobie na kartce. Ciekawe, które z nich uda się zaliczyć do„zrealizowanych”…:)
2 komentarze:
tak sie zastanawiam jak Ty ich odróżniasz ;) pozdrowienia z chłodnej Polski. Marcin z ostaniego białostockiego grila:)
Kochana Asiu pisze do ciebie i piszę, ale nie wiem czy wiadomości dochodzą:( z niecierpliwością czekam na kolejny wpis na bloga. Pozdrowienia od całej rodzinki- Franciszka również:)
Prześlij komentarz