Nareszcie piątek. Tygodniowe zmęczenie tym razem szczególnie dało mi o sobie znać. Mimo, że cel wiadomy – północ Zambii, kierunek: Tanganyika Lake – to dziś ruszamy w nieznane; podróż to jeden wielki znak zapytania – zwlaszcza w Afryce.
Bus z Mansy do Luvingu (około 180 km od Mansy) odjeżdża o 14.00 – tak brzmi oficjalna wersja. Ani dystans, ani godzina w zambijskiej rzeczywistości nic jednak nie znaczą. Ktoś kiedyś trafnie powiedział, że pytanie o kilometry, czy też godzinę odjazdu autobusu w Afryce jest nie na miejscu, nie przyniesie oczekiwanej odpowiedzi. Oczywiście autobus odjedzie... - wtedy kiedy przyjdą ludzie, a 180 km można pokonywać przez cały Boży dzień. Nie inaczej też jest w naszym przypadku. Z Mansy ruszamy po godzienie 17.00, bo wtedy w końcu autobus się zapełnił. Dach - przeładowany bagażami, przesyłkami itp. - czuję niemalże na swojej głowie. Patrzę jak 20 letni busik ostatkiem sił posuwa się do przodu. Już mnie to nie dziwi, strach w oczach towarzyszący na początku doświadczeń afrykańskiej ziemi też rozmył gdzieś czas. Ledwo co wyjechaliśmy z Mansy a tu już pierwszy przystanek: trzeba dostukać, dokopać rozpadający się busik, aby jechał dalej, bo jeszcze może, jeszcze nie rozleciał się całkowicie. Podchodzi do nas wesoły pan z double punchem ( - tutejszy trunek jednorazowy) i mówi: „Nie dojedziecie dzisiaj do Luvingu, ale nie przejmujcie się ja będę was zabawiał.” Wiem, że mimo widocznej ilości promili alkoholu we krwi w słowach tych kryje się prawda, ale czekamy co będzie dalej. Co innego możemy zrobić?
Były jeszcze ze 3 takie przystanki. Dokopywanie, grzebanie i uparte dążenie naprzód tym razem nie pomogły. Samochodzik powiedział „nie” na dobre. Jest godzina 20:00. Słońce zaszło, robi się coraz zimniej. Przyjeżdża duży truck. „Wskakujcie, zabiorę was do Luvingu.” – mówi rozradowany kierowca trucka. My już zmarznięte nie wiemy czy mamy się cieszyć, czy płakać. Jazda w nocy na trucku – będzie baaardzo zimno, ale zrezygnować z podróży??? Nie!! To jednak nie takie proste. Ponieważ szofer trucka zgarnia pasażerów zepsutego busika - obydwaj kierowcy muszą się teraz dogadać co do pieniędzy. W „konwersacji” tej uczestniczy oczywiście cała pobliska wioska, krzycząc jednym głosem, aby szofer zepsutego busa oddał pieniądze szoferowi ciężarówki, który chce zabrać zrezygnowanych ludzi do Luvingu. Po krzykach, kłótniach i wszelkich zbiorowych negocjacjach w końcu ruszmy potężną ciężarówką. Niemogło się to skończyć inaczej. Sąd społeczny jest bardzo silny w Zambii. Ludzie nie daliby żyć takiemu oszustowi. Pan z double punchem zgodnie ze swoją obietnicą „zabawia nas” i stara się aby nam się nie nudziło w drodze. Co jakiś czas słyszę wołanie: „Europeans! How are you?” i mimo, że szczęka podgrywa mi zarówno z zimna jak i z wybojów na drodze odpowiadam oczywiście „Fine!”. „Hehehe, this is Zambia, this is Luapula province!” – słyszę dalej od rozradowanego (wstawionego) pana. Mimo tej całej tragicznej otoczki w podróży tej jest coś niezwykłego, niesamowitego. Spoglądam w górę – nad nami granat ciemnego nieba i nieskończoność gwiazd, dzielę z ludźmi ich los, ich sposób życia, sposób podróżowania. Mimo, że jest mi strasznie zimno, dziękuję Bogu za to, za chwilę też proszę o siły, aby jakoś to przeżyć. Zjawia się szofer: „You two, come inside, it is worm there.” Do Luvingu jechaliśmy 6 godzin. O 3:00 w nocy przyjęte przez salezjanów nie mogłyśmy nacieszyć się ciepłą herbatą. Niestety już za 3 godziny ruszamy dalej: tym razem ciepłym busem do Kasamy, dalej truckiem z 30 -oma innymi jak zwykle rozradowanymi pasażerami. Jedziemy na ziemi, na ziemniakach…, wiatr we włosach..., widok gór na północy, księżyc w pełni, wspomnienie o Polsce i radość z Afryki, która jest… Wieczoram jesteśmy w Mpulungu nad jeziorem Tanganika. Ogarnia mnie wymarzone ciepło. Jesteśmy w dolinie, tu zimno już nie doskwiera. Niczym pielgrzymi znalazłyśmy przyjazne schronienie